Wyżyny fajrantu czyli podsumowanie wirusowego tygodnia

“Dzisiaj nie wiem, dlaczego darowałam sobie ten bieg. Myślę że za tydzień już będę wiedziała” – napisałam tak w zeszły piątek po kompletnie nieudanym treningu. Nieodbytym, powiedzmy wprost, bo wróciłam do domu po rozgrzewce. Jednak dochodzenie do przyczyn bomby nie zajęło mi tygodnia, ba – nie zajęło dłużej niż doby.

Nawet tygrys nie przekonał mnie do zrobienia tamtego treningu.
Wróciłam do domu po pięciu przetruchtanych kilometrach. Tam dalej były w planie przebieżki i odcinek progowy, ale nawet ich nie ruszyłam. Co gorsza, nie wiedziałam nawet dlaczego. Nic konkretnego mi nie dolegało, nie mogłam nawet powiedzieć że czuję się źle – po prostu organizm przełączył mi się w tryb awaryjny i powiedział, że ni cholery nie życzy sobie robić tego treningu.
No więc co ja mogłam.

Z jednej strony przez całą drogę powrotną zastanawiałam się, dlaczego jestem takim słabiakiem i czy to nie było po prostu lenistwo. Z drugiej strony ta niechęć do szybkiego biegania była tak przejmująca i bezprecedensowa, że nawet nie byłam w stanie się za mocno na siebie złościć. Do końca dnia czułam się stosunkowo dobrze, ale…

Ej, a co ty masz za wysypkę na boku? – zapytał mnie Wojtek. Faktycznie coś mi powyskakiwało i wyglądało tak, jakby pogryzły mnie mrówki. Ale skąd kurde mrówki w bloku na czwartym piętrze i to jeszcze zimą. No więc raczej nie.
Idź do lekarza, może masz półpaśca!!!

No nie, sam masz półpaśca! To już przesada. Człowiek się czuje całkiem spoko, zrobił rano dobry trening na basenie, a tu mu wmawiają poważne choroby. Profilaktycznie sprawdziłam, że najbliższy termin do internisty jest na poniedziałek… i poszłam spać, żeby następnego dnia rano wstać na bieganie i crossfit.



Wstałam jednak czując się, powiedzmy, półgrypowo. Taka jeszcze nie do końca grypa, ale czułam, że to nie jest dzień na zawładnięcie światem. Trochę zaczęłam się cykać, czy Wojtek nie miał racji, zwłaszcza że wysypka wyewoluowała w zlewające się plamy. Pomyślałam sobie o potencjalnych powikłaniach półpaśca, łącznie z neuralgiami i zapaleniem opon mózgowych. Zastanowiłam się, czy w ciągu roku jest jakiś lepszy termin na kilkudniowe chorowanie niż środek stycznia, będący jednocześnie początkiem ferii zimowych. Napisałam do koleżanki-lekarki, załączając niezwykle smaczne zdjęcie mojego boku. A potem lotem przyspieszonym zadylałam do lekarza dyżurującego w soboty, żeby szybko zainstalował mi jakiegoś antywirusa.

Innymi słowy, zgodziłam się łaskawie na tę diagnozę, a co więcej, postanowiłam raz w życiu być grzecznym pacjentem i nie szarżować, dopóki nie poczuję się w pełni zdrowa.
Lekarz miał dobrą i złą wiadomość. Dobra była taka, że nikogo tym półpaścem nie zarażę, bo to mój własny układ odpornościowy postanowił dać drugie życie uśpionemu wirusowi przebytej 20 (sic!) lat temu ospy wietrznej, ale zachowa go dla siebie. Zła była taka, że to wszystko może potrwać 7-10 dni.

No więc tak. Wreszcie zaczęło mi się dobrze (i dużo) biegać, pływało mi się lepiej niż świetnie, a o rowerze nie wspomnę, bo na rowerze jest zawsze dobrze. A jako że jestem tak opracowana fizjoterapeutycznie, że zwyczajnie nie łapię kontuzji przeciążeniowych (odpukać!), mimo że kiedyś Kontuzja była moim drugim imieniem – to organizm postanowił zbuntować się w inny sposób.

Szczerze mówiąc, przestałam się złościć gdy tylko sobie to uświadomiłam. Przez wiele lat każdego roku miałam co najmniej dwie przerwy po 2-5 tygodni z powodu najróżniejszych kontuzji. Od pewnego czasu – będzie już ponad rok – gdy tylko coś przestaje grać jak należy, jest ubijane w zarodku. Łokciem na przykład. Dzięki temu jestem w stanie trenować bez przerw. Widocznie jeszcze w tym roku moje ciało jeszcze się do tego nie zaadaptowało.

No i co chyba najistotniejsze, I am not a winter person. Zima jest zawsze dość trudna dla mnie do przetrwania. Tegoroczna jest trudniejsza niż w zeszłym roku. Późną jesienią zaliczyłam chyba kryzys życia i nie mogę powiedzieć, żeby mi to już tak do końca przeszło. Stąd zresztą pomysły dotyczące startów w IRONMAN 70.3 i XTerra. Nie nazywam tego “przejściem” na połówkę, bo do przekwalifikowania się jeszcze jest mi daleko; ale tak, czuję że to z mojej strony pewnego rodzaju pójście na łatwiznę. Niestety jestem tylko człowiekiem i mimo całego swojego fabrycznego automasochizmu w chwilach największego zwątpienia szukam dróg, które ułatwią trochę sprawę.

No więc mój organizm najzwyczajniej w świecie powiedział “daj mi do cholery trochę fajrantu”, co do tej pory skutecznie zagłuszałam, to jest zabiegiwałam. To dość zabawne, ale już tydzień wcześniej, gdy zaczęłam główne zadanie treningu biegowego powiedziałam sobie bardzo wyraźnie: oho, będę chora. Nie rozłożyłam się następnego dnia, więc myślałam, że to był fałszywy alarm. A no jednak nie był.

Tak że to dość ciekawe połączenie: z jednej strony cisnę aż zaniemogę, a z drugiej strony doskonale czuję, kiedy jest już ten moment graniczny, którego nie powinnam przekroczyć. To nie pierwszy raz, kiedy mój organizm postanowił się sam uratować. Może powinnam przyjąć to za dobrą monetę.

Tak czy inaczej, antywirus został zainstalowany bardzo szybko i dzięki temu teraz, tydzień po fakapie, nie pamiętam już że cokolwiek się działo. Okazało się że po czterech dniach bez pływania wskakuję do basenu i jestem rybą. Jednak istnieje coś takiego jak wypoczęte ramiona i te ramiona bardzo, ale to bardzo dobrze czują się w wodzie. W gruncie rzeczy nie pamiętam, kiedy ostatnio czuły się tak dobrze. Szkoda że nie działa to tak samo w przypadku biegania, bo gdy po tej przerwie poszłam na pierwszą dychę, to w ciągu 4 kilometrów zatrzymałam się chyba z osiem razy. Dzisiaj mam do przebiegnięcia 16, więc trzymajcie kciuki – na razie sprytnie to odwlekam, mając cichą nadzieję na to, że miną mi zakwasy po wczorajszych przeskakiwanych wykrokach na crossficie. Ale to raczej płonne nadzieje.

Byle do wiosny, no.