Elbląg ponownie czyli triathlon bez przypału (ojej!)

Trochę spóźniam się z relacją z poprzednich zawodów, a to bardzo źle, bo dzisiejsza środa nie jest taką zwykłą środą. Jest środą przed Suszem, co oznacza, że jestem już trochę podciśnieniowana na myśl o tym Suszu. Ale spróbujmy. Wdech, wydech…

Moje tegoroczne starty jak do tej pory obfitowały w mniejsze lub większe przypały. Kara-widmo za drafting-widmo w Ślesinie; niedziałający chip, który pozbawił mnie zwycięstwa w generalce w Bydgoszczy; kiepska sprawa związana z klasyfikacją w Lusowie. Jadąc na kolejny triathlon trudno było mi się opędzić od myśli: co będzie tym razem? Miło zaskoczyło mnie, że tym razem nie było nic. Wooooow!

Jakimś bożym cudem mimo wagi startowej przekroczonej o ~6 kg nie wyszłam na tym zdjęciu (chyba) jak słoń, więc koniecznie trzeba je wkleić na blog.

 

W moim odczuciu ten start był arcyspokojny, bezprzypałowy i poprawny. Gdyby nie ten jeden pociąg, który minął mnie beztrosko gdzieś z 3-4 kilometry do końca trasy rowerowej, mogłabym nawet ocenić organizację i przebieg zawodów na 100/100. Swoją drogą mam wrażenie, że jeżdżą tam ciągle ci sami ludzie. Tym razem na trasie nie byłam tak spokojna jak w Ślesinie, bo każda sekunda odpuszczania kosztowała mnie odjeżdżające coraz dalej konkurentki. Porwałam się nawet na próbę wyprzedzania tego peletonu, co rzecz jasna miało marne szanse powodzenia. Po chwili musiałam odpuścić i tylko modliłam się, żeby odjechali w cholerę jak najszybciej. Kilkadziesiąt sekund i mogłam z powrotem zabrać się do mielenia korbą.

Waty! To coś, co ucieszyło mnie na tych zawodach najbardziej, bo w końcu pojechałam tyle ile chciałam. Co ciekawe, moc NP miałam o 18 watów wyższą niż w zeszłym roku, co rzecz jasna dość wyraźnie przełożyło się na prędkość. Wreszcie przestałam się bać tego, że noga mnie zapiecze i skończą się moje zawody, bo nic już potem nie pobiegnę (MIĘĘĘCZAAAAAAK). Z pewnością pomocnym czynnikiem były uciekające Marta i Gosia, które udało mi się dogonić i wyprzedzić. W wodzie straciłam do nich około minuty, co jest rzeczą okropną. Trochę za dużo jak na taki dystans… Znów wpadłam w największą pralkę jaka pojawiła się wśród zawodników i dopiero jak już uwolniłam się spod ciosów, mogłam popłynąć swoje. Mam nadzieję że wreszcie uda mi się to ogarnąć, bo zupełnie bez sensu powiększam przez to swoją stratę do lepszych pływaczek.

Prawdziwą STRATĘ, taką wielkimi literami, zanotowałam jednak w biegu. Mam bardzo ambiwalentne uczucia co do tej części zawodów. Biegło mi się zaskakująco dobrze i swobodnie, a do tego miałam wrażenie, że całkiem żwawo przesuwam się do przodu. Dopiero gdy zobaczyłam swój czas i porównałam go z czasami dziewczyn, zamarłam 🙂 Cóż, niewątpliwie ścigałam się z najlepszymi polskimi biegaczkami w triathlonie i – drugie cóż – w zeszłym roku biegałam znacznie lepiej niż teraz. W przypadku biegów progowych to różnica około 15 sekund na kilometr – przepaść. Może być tak, że pobiegłam po prostu tyle, na ile mnie obecnie stać. Wiem że to odrobię, bo trening wreszcie zaczął “żreć”, a ja czuję się nieporównywalnie lepiej niż choćby miesiąc temu. Innym faktem jest to, że niewątpliwie jestem cykorem. Na rowerze w triathlonie przestałam cykać dopiero, gdy kilka dni przed startem zrobiłam trening na trenażerze – 2×20 minut na “watach startowych” i zobaczyłam, że tętno wzrosło mi ledwo do 161 uderzeń i to pod sam koniec, a ja do końca czuję się naprawdę dobrze. Zbroiłam się na ten trening jakbym miała robić test do odmowy, a raczej nie zahaczyłam nawet o próg mleczanowy. Wystarczyło mi zrobić jedną taką jednostkę, żeby wreszcie pojechać swoje podczas zawodów. Czary mary, hokus pokus, wszystko siedzi w bani…

Bardzo możliwe, że z bieganiem jest podobnie. Ostatnie szybsze treningi zaczęły mnie wreszcie zaskakiwać całkiem pozytywnie. Nie ma szału, ale jest lepiej niż myślałam. W triathlonie jestem jednak jeszcze na module “och jak wszystko jest beznadziejnie”, czyli na takim, na jakim przetrenowałam całą zimę. No ale kiedyś to chyba wreszcie puści.

Tymczasem już jutro wyruszam do Susza, żeby w sobotę rozliczyć się z zakrętem przy Biedronce 😉 Niby nie jest to mój wyścig “docelowy”, ale to jednak Mistrzostwa Polski, więc ustawiam sobie go w głowie jako bardzo ważny. Czuję się niestety słabiej przygotowana niż w zeszłym roku, ale będę robić co w mojej mocy, żeby było jak najlepiej. Z drugiej strony dopiero w tym roku biega mi się po rowerze normalnie, a czasem nawet dobrze, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło. No i nigdy nie byłam mocniejsza na rowerze niż jestem teraz. Ech, o tych rowerach to ja kiedyś napiszę książkę. W tym roku nie miałam okazji jeździć na szosówce z pomiarem mocy – miałam go w czasówce, a tej używałam tylko na starty i na treningi na trenażerze (i na aż jeden godzinny trening w plenerze). Przełożyłam właśnie korbę z pomiarem z czasówki do szosy, pojechałam do sklepu i śmiechłam w głos, gdy spojrzałam na zapis w TrainingPeaksie. Akurat wczoraj przeglądałam sobie najgłębsze archiwa zapisów z tras rowerowych w triathlonach – od samego początku moich startów. W swoim debiucie cztery lata temu na 1/4 pojechałam na 200 watów z jakimś małym kawałeczkiem i miałam wrażenie że pędzę. Potem po 220 i też czułam że jest mocno. Teraz “wyżej” jadę sobie wesoło do sklepu (obrazek poniżej) i kurczę, to jest naprawdę satysfakcjonujące spostrzeżenie i coś, co potrafi bardzo wiele wynagrodzić. No i naprawdę, za to że boję się tych swoich zakładanych watów to jest wstyd i powinnam się sama kopnąć w tyłek.

Jestem więc człowiekiem-ambiwalencją. Ekscytuje mnie bardzo ten Susz, choć nie mogę uwolnić się od gdybania, marudzenia i rozkmin na temat tego startu. Nie ulega jednak wątpliwości, że bardzo chcę tam wystartować i cieszę się, że zdrowie i okoliczności mi na to pozwalają.

Możliwość komentowania została wyłączona.