Myczka, Chudy i Emondzia – czy rower da się kochać jeszcze bardziej?

Facebook przypomniał mi dzisiaj, że dokładnie sześć lat temu dostałam od Wojtka swój pierwszy “wyczynowy” rower. Wtedy byłam przekonana, że każdy rower, który kosztuje więcej niż 300 złotych, podchodzi już pod kategorię profesjonalnego sprzętu sportowego. Byłam naprawdę zachwycona swoim góralem i dzięki efektowi autosugestii miałam wrażenie, że śmiga jak dzik. Wróciłam dzisiaj do tego wspomnienia z łezką w oku i z uśmiechem na ustach, podobnie jak do tego wpisu na blogu, który popełniłam już trzy lata temu. Wtedy naprawdę myślałam, że w kwestii samopoczucia i komfortu na rowerze już jestem w ogródku, już witam się z gąską… Dopiero teraz widzę, jak bardzo się myliłam. Zawsze czułam się dobrze na rowerze, ale nigdy nie aż tak świetnie jak teraz.

e2




W ogóle rower kocham miłością nienormalną – bo jak to można inaczej nazwać? Przypominam sobie, jak przez długi czas każdego dnia jechałam do domu z pętli habdzińskiej płacząc rzewnymi łzami, bo wiatr wiał zawsze w twarz, długa prosta nie chciała się skończyć, a poziom bólu na za dużej ramie stawał się nie do zniesienia. Wchodziłam do domu, odstawiałam rower i wiedziałam już, że następnego dnia pojadę znowu, bez strachu i obaw, choć było oczywiste, że powtórka z rozrywki będzie nieunikniona. Masakrowanie się na rowerze naprawdę sprawia mi przyjemność.

Pływanie jest wspaniałe, bieganie jest cudowne i gdybym z jakiegoś powodu mogła wybrać tylko jedną dyscyplinę triathlonu, miałabym ogromny dylemat i pewnie ostatecznie nie umiałabym się zdecydować. W każdej z nich odnajduję się na sto procent, ale nie wiem, czy ten jeden dodatkowy nie należy przypadkiem do roweru. Mogę wsiąść i jechać o każdej porze dnia i nocy. Miłość, którą mam do tej dyscypliny, jest naiwna, dziecięca, bezinteresowna i na szczęście chyba wzajemna. To na rowerze przeżywałam największe emocje, najpełniej się cieszyłam, rozpaczałam, no i tylko w trakcie jazdy na rowerze udało mi się zasnąć…

Z jazdą mtb nie mogę się na dobre polubić. Jestem techniczną łajzą, manualną ofiarą, mam refleks szachisty i jakiś mózgowy astygmatyzm. Jeśli na trasie pojawia się jakaś trudność techniczna, którą Wojtek oceni na 2/10 to jest sto procent pewności, że ja się tam wypieprzę albo po prostu zejdę z roweru zanim do niej dotrę. Wjechać to jeszcze wjadę, ale potem jestem jak kot, który wlazł na wysokie drzewo i miau, niech ktoś mnie uratuje. Szosa to zupełnie co innego…

Na szczęście nigdy nie znałam się na sprzęcie, więc nigdy nie oczekiwałam, że cokolwiek mi on ułatwi. Kiedy kupiliśmy trenażer, jeździłam przed telewizorem po trzy godziny dziennie na góralu z oponą z grubym bieżnikiem, po czym odpinałam rower i jechałam nim na uczelnię. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że może być ciężki, nieopływowy, niewygodny… i że czasem trzeba dopompować mu koła.

Przejście na szosówkę to było coś! Wciąż chce mi się śmiać, jak przypomnę sobie, jakim dramatem był temat butów spd. Dojeżdżanie do świateł i konieczność wypięcia się z pedału było balansowaniem na granicy życia i śmierci. No ale w końcu niektórzy zaczęli mi odmachiwać na pętli habdzińskiej, bo do tej pory dziwili się tylko, dlaczego jakaś trzepaczka na góralu, jadąca zimą w kozakach i puchowej kurtce, pozdrawia ich po kolarsku (i dlaczego do cholery mijają ją po raz siódmy – nie może trafić do kościoła czy co?). Jakieś zapisy tempa i tętna? Pomiar odległości? W życiu, po prostu wsiadałam i jechałam, i jechałam tak długo, aż przemyślałam co chciałam przemyśleć, napisałam w myślach parę wierszy albo aż poczułam, że jeszcze chwila i odpadną mi plecy. Mój pierwszy rower szosowy, nazywany przeze mnie pieszczotliwie Chudy albo Giantino, dalej śmiga po Gdańsku. Widziałam go raz, kiedy jego nowy właściciel przyjechał do nas, aby… kupić ode mnie kolejny rower. Poczciwy, biało-niebieski TCR – ledwo się powstrzymałam, żeby go nie przytulić! Moja druga, czyli obecna szosówka, zwana Emondzią, jest jak część mojego organizmu. Dzięki fittingowi w krakowskim Veloarcie udało się dopasować rower do mnie, a nie mnie do roweru – odpowiednio mniejsza rama rozwiązała problem z siodełkiem, który wydawał się nie do rozwiązania. A dzięki regularnie wykonywanym ćwiczeniom ogólnorozwojowym i poprawie rozciągnięcia czuję się na szosie tak, jakbym sobie tego życzyła – aż sama jestem zaskoczona. Całą zimę przetrenowałam na trenażerze, choć to zdecydowanie zbyt szumne określenie jak na jeden trening w tygodniu trwający od godziny do dwóch, ewentualnie dodatkowym dwóm godzinom luźnego kręcenia (w wypadku akceptowalnej pogody realizowanego na przełajówce w lesie). W Lany Poniedziałek szosia została “spuszczona ze smyczy” na pierwsze dwadzieścia kilometrów w plenerze. Padał śnieg, było absurdalnie zimno, a mimo to poczułam, że jestem właśnie w tym miejscu na świecie, w którym chcę być. Druga jazda w tym roku to duathlon w Przywidzu. Waty się co prawda nie zgadzały, więc miałam z Emondzią kilka cichych dni, ale możliwość przebierania nogami na biegu po zejściu z roweru była wystarczającym powodem, żeby się z nią pogodzić. Trzecia jazda – 70 kilometrów po Kaszubach trzy dni temu. Do pierwszej szosowej jazdy w sezonie zawsze mam respekt, bo ponad dwie godziny samotnego pałowania się z wiatrem mają w sobie szczyptę masochizmu, a w porównaniu do Warszawy nie jadę tutaj po pętli, więc nie mam tego psychicznie odciążającego uczucia, że w razie czego mogę uciekać do domu. To jak zupełnie wspaniale było, naprawdę mnie zdziwiło. I to nie znaczy oczywiście że nie wiało – nawet stwierdzę, że – jak w piosence Paktofoniki – pi-pi-pi-piździ, ale ani moim plecom, ani mojej głowie to nie przeszkadzało. Za to zawsze, ale to zawsze, od samego początku odkąd jeżdżę na rowerze, kiedy jadę długo pod mocny wiatr, nachodzi mnie na śpiewanie pieśni kościelnych. Nie wiem o co biega, ale naprawdę zawsze, więc za każdym razem odświeżam sobie repertuar z pierwszej komunii i jestem zdziwiona, jak doskonale wszystko pamiętam. Podczas poniedziałkowej jazdy darłam tak twarz przez dobre dwadzieścia kilometrów, mam nadzieję że żaden z mijających mnie kierowców nie zdołał tego nagrać i wysłać do Idola. No i w końcu ostatnia jazda, czyli wczorajsze 85 kilometrów z grupą. “Z grupą” jest tu elementem kluczowym, bo przez ten cały czas kiedy mam rower szosowy, z grupą jechałam może cztery razy w życiu (nie licząc wyścigów triathlonowych), przy czym “grupa” nigdy nie miała więcej niż cztery osoby łącznie ze mną. Wczoraj przez kilkanaście kilometrów jechałam w naprawdę dużej grupie, co było ciekawym doświadczeniem, bo jeszcze nigdy nie jechałam pod górę ponad czterdzieści na godzinę, zasysana pędem powietrza tych przede mną… Kilkadziesiąt kilometrów później i kilkanaście minut samotnej pogoni za grupą, która oddaliła się nie-mam-pojęcia-kiedy, jechałam już w kilkuosobowej grupce, z którą dojechałam do końca treningu. O ludzie drodzy, to jest świat. To jest to. No nie wiem jak to inaczej określić. Kilometry leciały jak wściekłe, a ja bawiłam się fantastycznie. Po 70 kilometrach byłam szczerze zaskoczona, że mamy na liczniku więcej niż 40. W niedużej grupie, w której każdy uczciwie daje zmiany, w której jedzie się równo i rytmicznie, mogłabym przejechać całą kulę ziemską. Trening sam się robi. Potem, gdy przejrzałam dane z jazdy na Training Peaks stwierdziłam, że gdybym miała zrobić taką jazdę na trenażerze albo w samotności, byłaby dla mnie psychofizycznym koszmarem – a była genialną rozrywką. Oby tak częściej, oby więcej.

No więc tak. Rower to jest świat, mój świat.