Nic nowego, wciąż jest fantastycznie.

Mija kolejny dobry tydzień dla sportowca. Po drugim z trzech mocniejszych tygodni już nawet nie napiszę, że jest dobrze. Jest superfantastycznie. Aż nie wiem, czy powinnam stawiać sprawę w tak bezkompromisowy sposób, bo jestem pesymistką, katastrofistką i ogólnie boję się wszystkiego. Ale jest naprawdę dobrze, więc co ja poradzę, no muszę to tak napisać i już.
Poprzednich kilka tygodni było tak niemal idealnie dobrych i tak radowały moją duszę perfekcjonistki, że z delikatnym niepokojem spoglądałam na plan wyjazdu do Warszawy od środy do niedzieli. Odwlekałam to w nieskończoność, ale nazbierało mi się już tyle spraw, że naprawdę musiałam już wyskoczyć na parę dni do stolicy. Muszę oficjalnie stwierdzić, że jestem mistrzem organizacji i produktywności, bo udało mi się załatwić wszystko tak sprawnie i szybko, że mogliśmy spokojnie wrócić do Gdyni dzień wcześniej, czyli w sobotę. I oczywiście wszystko sprytnie rozplanowaliśmy pomiędzy dwa treningi dziennie.
asiekus
Tutaj jestem w stanie tak zorganizować sobie dzień i tydzień, żeby naprawdę wszystko kręciło się wokół trenowania. Jeśli mam dużo spraw do załatwienia, to zlepiam je w kombosy i robię praktycznie wszystko naraz, żeby mieć potem więcej czasu na odpoczynek. Przybiera to czasem formę paranoiczną, bo mam niekiedy wrażenie, że jeśli w ciągu kwadransa nie wrócę do domu i nie położę się na pięć minut w bezruchu, to zginę marnie, wypłucze się ze mnie ostatnia cząstka glikogenu i niechcąco zamorduję kogoś z powodu skrajnej hipoglikemii i przymulenia mózgowego. W każdym razie w Trójmieście w ogóle żyje się trochę jak na obozie klimatycznym (tak sądzę, bo nie byłam nigdy;-)), a jeśli się do tego ma taką pracę i taki lajfstajl jak ja, to już w ogóle. Zmierzam jednak do tego, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, że między jedną sprawą na jednym końcu miasta a drugą na drugim jestem w stanie nie tylko wyjść na trening, lecz także zrobić go naprawdę, naprawdę, naprawdę dobrze.
Jeszcze dygresja zanim przejdę do właściwego podsumowania:
Są trzy rzeczy, których brakuje mi tutaj w stosunku do Warszawy. Pierwsza to doskonała, 2-kilometrowa pętla do treningów tempowych, którą mam jakieś 400m od domu. Pętla przy Wyścigach Konnych jest idealna i mogę powiedzieć, że pojawiam się na niej od zawsze, bo nawet jeszcze na dłuuuugo zanim zaczęłam biegać, a nawet chodzić na własnych odnóżach. Druga rzecz to drogi. W Warszawie większość ulic jest naprawdę nieporównywalnie lepsza niż w Trójmieście. Tutaj muszę czasem jechać slalomem, żeby nie urwać audiczkowych wnętrzności o jakąś wyrwę. Ale za korkami już nie tęsknię, o nie. I w końcu trzecia rzecz to kawiarnia Green Caffe Nero. Naprawdę! Byłam bardzo zaskoczona, że w stolicy jest na każdym kroku, ale nie ma jej nigdzie poza nią. No i może jeszcze basen olimpijski, ale podobno powoli, powoli zbuduje się i tutaj.
No a teraz już do rzeczy:
Cały tydzień wyszedł bardzo dobrze z małym wyjątkiem ogólnorozwojówki. Czuję się niekomfortowo, jeśli długiego i/lub mocnego treningu nie zakończę porcją ćwiczeń, a niestety w drugiej połowie tygodnia nie było na to czasu ani warunków. Coś tam robiłam, ale zdecydowanie mniej niż zwykle. Mam jednak w głowie tę czerwoną lampkę i na pewno będę to nadrabiać zanim coś niedobrego się zacznie w związku z tym dziać.
Podobnie jak tydzień temu, poniedziałek i wtorek były “zwyczajne” – w poniedziałek dwa pływania, we wtorek pływanie i dłuższe rozbieganie. W środę wyjeżdżaliśmy po południu do Warszawy, a pomiędzy treningami miałam jeszcze masaż i wizytę w warsztacie samochodowym, więc czas nieco mi się ścieśnił. Zakładkę rozpoczynałam trochę wcześniej niż mogłam to sobie wymarzyć, a trening, tak jak tydzień temu, był EPICKI.
EPICKI.
E P I C K I.
Nie chcę za bardzo wchodzić w szczegóły, bo wiem że w przyszłym tygodniu czeka mnie prawie identyczny hardkor i nie chcę się na to jeszcze bardziej nakręcać. W każdym razie po środowym treningu już absolutnie wszystkie inne treningi wydają mi się wesołymi harcami, nawet jeśli jest to pływanie w sadystycznym limicie albo zestaw biegowych interwałów, których sekwencji nawet nie jestem w stanie zapamiętać. Tydzień temu robiłam na rowerze zadanie 4×10 minut na określonych watach i niskiej kadencji, tym razem miałam 10×5 minut. Myślałam że dzięki temu będzie odrobinę łatwiej, ale waty poszły mi trochę do góry i… Pierwsze powtórzenie było trudne, drugie bardzo trudne, na trzecim, lol, już się rozpłakałam. Byłam pewna, że nie docisnę tego do końca, znienawidziłam cały świat i tak jechałam, co chwilę się rozpłakując, zaciskając zęby i przeżywając jakąś dziwną transformację twarzy. No co tu dużo gadać. Po rowerze krótka, 4-kilometrowa zakładka biegowa, i znowu byłam zdziwiona, że mogę przebierać nogami i to nawet w dobrym tempie.
A potem wróciłam do domu i padłam na twarz, zmęczona, ale bardzo zadowolona, że to przetrwałam. Nie za długo mogłam jednak tak leżeć, bo trzeba było się pakować i wyjeżdżać. Śmiałam się sama z siebie, bo kontaktowałam wówczas naprawdę kiepsko i miałam wrażenie że pakuję jakieś zupełnie przypadkowe rzeczy. Na szczęście spodziewałam się takiej bomby i zawczasu przygotowałam sobie listę najważniejszych rzeczy do zabrania.
W czwartek dwa treningi: późnym porankiem pływanie z WMT, po południu bieganie. Trening z Mastersami jak zwykle był świetny, a poza tym cieszyłam się, że mogę popływać na długim basenie. Potem sporo spraw na mieście, a następnie trzeba było trochę zakrzywić czasoprzestrzeń. Wyszło w końcu na to, że Wojtek został wydelegowany na wybieganie psów, a ja zaliczyłam szybką drzemkę, żeby zwalczyć potworne niewyspanie z zeszłej nocy i móc jakoś wytoczyć się na drugi trening. Po bieganiu musieliśmy jeszcze pojechać sporo poza Warszawę i wyrobić się z tym do określonej godziny, więc chcąc nie chcąc, na bieganie wychodziłam jeszcze nieco zmulona. Po raz kolejny przekonałam się, że to wszystko nie ma większego znaczenia, bo jak się noga kręci, to się kręci. Trening wyszedł fantastycznie, doskonale, lepiej niż można się było spodziewać. Czy ja kiedykolwiek biegałam tak szybko z takim tętnem?
W piątek dzień podwójnego pływania – rano na Warszawiance z Mastersami (jak zwykle super), wieczorem samotnie na nowym basenie WUMu. W sumie tylko 7.5 km przepłynięte tego dnia, więc dość luźny dzień. W sobotę jeszcze luźniejszy – krótkie 8-kilometrowe rozbieganie z samego rana (no dobra, trochę nadłożyłam, bo spotkałam po drodze Maciuszeta :-)), a około południa dwie godziny na przełajówce na Kabatach. Płasko, wszystkie ścieżki takie same, tłoczno i… dość szybko i wietrznie i nie ukrywam, że miałam ochotę kulturalnie zapytać Wojtka, dlaczego do %^&* ciśnie jak %&^*( pod ten %^&* wiatr, ale ostatecznie się powstrzymałam.
Wróciliśmy do domu wczoraj wieczorem, więc dzisiejsze bieganie mogłam już zrobić na ukochanej Pętli Reja – jedynym miejscu na świecie, gdzie w obie strony jest z wiatrem i z górki (takie mam przynajmniej odczucie). Gdy w zeszłym tygodniu czytałam plan na ten dzień, trening wydawał mi się koszmarnym horrorem, ale po ostatniej środzie już nic nie wydaje mi się ciężkie… To aż do mnie niepodobne, ale właściwie wcale się nie stresowałam tym, co tam miałam dzisiaj łomotać. Na pewno miał tu znaczenie także fakt, że nie były to “po prostu kilometrówki” – tak bezwzględnie weryfikujące odcinki są bardziej spinające psychicznie, podobnie zresztą jak setki kraulem w basenie.
A więc co do dzisiejszego biegania, to zaczynam się denerwować nadchodzącymi zawodami na piątkę, bo tym razem chyba nikt nie pozwoli mi się tak opitalać jak ostatnio i “pobiec sobie na wyczucie i nie wypruwać flaków”. Nie wiem jak Wojtek to wykminił, ale noga rozkręca się nawet nie z tygodnia na tydzień, ale wręcz z treningu na trening. Przydałoby się więc niedługo zaktualizować jakieś życiówki…
A na sam koniec jeszcze podzielę się z Wami swoim Snapstory, które ostatnio kręcę pasjami – gadanie do telefonu na mieście wychodzi mi coraz bardziej bez żenady 😉 Mój ostatni krzyk mody. Przenosiny ze Snapchata na Instagram były strzałem w dziesiątkę – nie spodziewałam się takiego audytorium :-))) Pierwszy film z koncówki środy i z czwartku, drugi z piątku. Tym razem chyba nie powiedziałam nic przypałowego, więc można wypuścić publicznie. To wszystko jako namiastka nieodżałowanego kręcenia vlogasków, do których montowania nie mam cierpliwości (i programu). Ale jeszcze wszystko przede mną…

Możliwość komentowania została wyłączona.