Produktywny czy pierdolnięty

Zaczął się właśnie mój szósty dzień bez treningu. Nie wiem kiedy ostatnio miałam tak długą przerwę w planie treningowym, ale to na pewno nie było niedawno. Przypałętała mi się jednak jakaś infekcja, którą tym razem – absolutnie wyjątkowo! – postanowiłam zwalczyć po dobroci zamiast próbować ją wybiegać. Nie jest zresztą powiedziane, że by mi się to nie udało. Ale przecież do sezonu startowego daleko, a jeśli gdzieś jeszcze pobiegam czy pojeżdżę, to tylko “tak o se”. Nie ma też co cisnąć na siłę i ryzykować jakichś dziwnych powikłań zdrowotnych, zwłaszcza po tym, co zafundowałam sobie w czwartek, kiedy wzięłam antybiotyk, na który mam wyjątkowo dziwne i silne uczulenie. A więc dzisiaj, w tę październikową sobotę, wstałam o godzinie dziewiątej (!), bo do dwudziestej trzeciej oglądałam serial (!!) i jak na razie moim szczytem konstruktywnych osiągnięć było dzisiaj wyjście z psami na spacer i pozamiatane podłogi w mieszkaniu. I nawet przez chwilę nie przejdzie mi przez myśl, żeby – jak by to powiedziały nastolatki nadużywające anglicyzmów – “być z tym OK”, żeby wykorzystać ten czas i wylenić się za wszystkie czasy. Bo to brzmi jak nie moje życie.

IMG 7158.JPG

Zawsze miałam jakąś pasję, ale nigdy wcześniej nie była ona tak wymagająca i całkowicie zajmująca jak sport. To treningi i wszelkie sprawy okołotreningowe wyznaczają mój rytm życia. Kiedyś, dawno temu, choć przecież nie tak dawno, doskonale wiedziałam, jak to jest wstać w okolicach południa, a przez resztę dnia “coś tam porobić”. Od wielu, wielu lat w moim planie dnia, tygodnia, miesiąca i roku nie było miejsca na “coś tam”. Zero niesprecyzowanych planów, żadnej niezaplanowanej godziny życia.

Mam taką koleżankę, która ma na koncie kilka eurotripów na zasadzie: wsiadam w pociąg, jadę do jakiegoś odległego kraju i jestem tam dwa tygodnie. Z jednej strony zazdroszczę jej, że potrafi tak zrobić – spakować tylko to, co niezbędne do przeżycia i ruszać w podróż życia, z której przywiezie masę niezwykłych wspomnień. Z drugiej strony wiem, że w sumie to nie mam czego zazdrościć, bo ja z całą pewnością bym tak nie mogła. Zastanawiam się przerażona: ale jak to tak YOLO? Nie wie gdzie będzie spać, co dokładnie będzie tam robić, jak potem wróci do Polski?! No więc ja zamiast o szalonej podróży autostopem mogę opowiedzieć znajomym o tym, jak opracowałam szybki, wydajny sposób na utrzymanie mieszkania we względnej czystości oraz o tym, jak po raz 5476523045 pojechałam na trening rowerowy na tę samą co zawsze pętlę. Bo przecież gdybym pojechała gdziekolwiek indziej, naraziłabym mój idealne zaplanowany trening na niezaplanowane perturbacje, na przykład złą nawierzchnię lub korek, które nie pozwoliłyby mi w pełni zrealizować wpisanej w plan jednostki.

Wydajność.

Należę do ludzi, którzy o godzinie dziewiątej zasiadają z herbatą do internetowej prasówki, z tym że mam już wówczas na koncie wyjście z psami, półtorej godziny treningu z pływakami, zakupy do domu i lekkie ogarnięcie mieszkania, czyli w sumie przygotowanie sobie miejsca pracy. Wykorzystuję każdy moment, niczego nie odkładam na później, bo jeśli próbuję, to lata mi to w głowie uporczywą myślą tak długo, aż po prostu to zrobię. Wszystko sobie spisuję, nawet to, że mam wyjść po południu z psami. Niekoniecznie dlatego, że w przeciwnym razie o tym zapomnę, ale po to, żeby móc poukładać sobie to wszystko w idealnie skomponowany dzień, w którym uda mi się zrobić tyle, ile w przeciętnie zaplanowanym tygodniu.

Nawet jeśli okazuje się, że danego dnia mam do zrobienia prawie nic – to znaczy nic się nie stanie, jeśli tego zaniecham lub chociaż to przełożę – to i tak pierwszą moją myślą jest: o rany, ileż spraw do załatwienia! Poranek zawsze zaczyna się tak samo i zawsze jednakowo wprowadza mnie w tryb odpowiedniej wydajności. Ale odkąd zajmuję się sportem już na poważnie, to znaczy doszłam do wniosku, że tak, jestem sportowcem, nawet jeśli tego dnia nie poszłam na trening, zaczęłam się uczyć nie tylko wydajnej pracy, lecz także wydajnego odpoczynku. A właściwie to samo się tak stało, bo czasem po prostu nie miałam już wyjścia, o ile założyć, że funkcjonowanie na 10% nie jest rozwiązaniem. Wciąż mam jednak naleciałości, o których trudno jednoznacznie powiedzieć, czy to jeszcze pęd do wydajności czy już niezłe pojebanie. Wiecie kiedy ostatnio byłam w kinie? Jeśli się nie mylę, to siedem lat temu, bo samo oglądanie filmu jest dla mnie już nieznośnym sprzeniewierzaniem bezcennego czasu, a co dopiero, gdy trzeba jeszcze na ten film gdzieś pojechać. Przez wiele lat książki czytałam tylko wtedy, kiedy z moich wyliczeń wynikało, że to zajęcie jest w danej chwili optymalne – na przykład w saunie, w samochodzie albo ewentualnie do snu. Spacer (bez psów)? Zwiedzanie czegokolwiek? Oglądanie filmu? Nie ma takiej opcji.

“Spokojnie” i “odpuść sobie” to ostatnie słowa, które mogły się pojawić w mojej głowie. Nauczyłam się tego w czasach, kiedy od samego rana miałam bardzo napięty harmonogram dnia. Żeby ze wszystkim gładko zdążyć, robiłam sobie dokładne plany minutowe, które zresztą sprawdzały się doskonale. Rozpisywałam sobie nawet, jak długo mogę jeść rano śniadanie, żeby ze wszystkim się wyrobić. Zaczęłam łączyć zadania w ciągi, co jeszcze mocniej podnosiło wydajność. Ale czasem, jak już dobijałam do ostatniego punktu w planie, którym często było stawienie się na uczelni na zajęciach, czułam się jak po jakimś maratonie przygodowym.

Dokładnie pół roku temu przeprowadziłam się do Gdyni. I coś zaczęło się zmieniać w mojej głowie. Okazało się, że można wyjść z psami na spacer bez zegarka i pójść sobie po prostu gdzieś-tam. Można nawet zgubić się w lesie i przez pół godziny szukać drogi powrotnej. Da się umówić z koleżanką na spacer z psami i po prostu usiąść sobie z nimi na trawie. Można się nie spieszyć do domu, przedłużyć plotki z kumpelą i zejść z nią nad morze, żeby posiedzieć i pogadać dłużej. I nie mieć przy tym uporczywej myśli, że muszę już lecieć z powrotem, że na coś się spóźnię, czegoś nie zdążę zrobić, coś mi ucieka.

Co prawda wciąż nie mogę tak po prostu dać sobie na chwilę ze wszystkim siana. Cały czas nie dopuszczam do siebie myśli, że mogłabym nie mieć planów na jakiś dzień albo pojechać gdzieś po to, żeby wypocząć. O, z czymś takim to już na pewno bym zwariowała. Wciąż dość panicznie boję się tracić czas, choć już odrobinę inaczej to rozumiem. Da się późno położyć i późno wstać, czego dowód miałam przecież dzisiaj, choć z pewnością nie jest mój wymarzony sposób organizacji dnia.

I tak, to w dużej mierze właśnie mój kochany sport pozwala mi się powoli uczyć, że nie musi być idealnie, żeby było dobrze. Że czasem nawet musi być tylko “w porządku”, żeby kiedy indziej było tak jak lubię najbardziej, czyli perfekcyjnie.