Najprzetrenowanie czyli co się działo po bajce

Rzecz będzie o przetrenowaniu. W tym przypadku dość burzliwie przechodzonym. Trochę jako kontynuacja dwóch poprzednich wpisów na blogu; zwłaszcza dla komentujących, którzy pisali w tym kontekście na temat cienkiej granicy między progresem a przetrenowaniem. Tak się składa, że znam ten temat dobrze i wiem ile było mi potrzeba, żeby doprowadzić się do tego stanu, a ponad wszystko – ile czasu potrzebowałam potem, żeby dojść do siebie. Odpowiedź na pierwsze zagadnienie brzmi: bardzo dużo. Na drugie: bardzo długo. Od tego czasu zmieniło się tak wiele, że chyba wreszcie mogę w miarę obiektywnie się na ten temat rozpisać.
Zacznę może od końca. Dlaczego o tym piszę? Trochę może ku przestrodze. Trochę dlatego, że wydaje mi się to ciekawym tematem dla każdego sportowca. Przede wszystkim jednak dlatego, że od niedawna jestem w stu procentach przekonana, że wróciłam do pełnej gotowości i mobilizacji treningowej. Trochę czasu mi to zajęło..
To nie pierwszy raz, kiedy organizm wybaczył mi coś, co mogło okazać się niewybaczalne. Z jednej strony to cudowna właściwość, za którą mogę dziękować naturze; z drugiej strony to zdradliwe, bo kusi do ciągłego testowania wytrzymałości.
Nie zaczęłam biegać po to, żeby startować w zawodach. Moją jedyną motywacją było to, żeby spróbować czegoś, co nigdy mi nie wychodziło. Kiedyś zdarzyło mi się kilka razy wychodzić z domu na próby podbiegiwania, które kończyły się konstatacją, że nienawidzę biegać. A zatem od początku niesformalizowany cel brzmiał: pokonywać swoje granice. To był początek 2011 roku. Jeśli wziąć pod uwagę kilka kilkunasto- i kilkudziesięciominutowe truchty – pół roku wcześniej. Niedługo później przyszły pierwsze medalowe miejsca w lokalnych biegach, połamanie “magicznych” granic 40 i 20 minut na 10 i 5 kilometrów, treningi w grupie zawodniczej. Na samym początku 2012 roku piękny sen o bieganiu się skończył i przez długi czas sądziłam, że być może na zawsze. Dlaczego?
Żeby przybliżyć nieco mój ówczesny tryb życia napiszę tylko, że kilka dni w tygodniu wyglądało tak: jeszcze przed śniadaniem biegałam około 10 km. Potem szłam z psami na spacer, leciałam na siłownię, prosto z siłowni jechałam rowerem na uczelnię, po południu na trening biegowy z grupą zawodową, a po bieganiu prosto na basen. Trener miał ze mną ciężkie życie. Jednym z głównych kłopotów był fakt, że miałam trenować w jego grupie tylko przez kilka miesięcy, co zostało zaplanowane i powiedziane na początku współpracy. W związku z tym nie czułam się do końca jego podopieczną, co otworzyło mi pole do samodzielnych manewrów. Po części trener nie zdawał sobie sprawy z tego co robię. Gdy konsultowałam z nim telefonicznie plan treningowy na przyszły tydzień i powiedział, że najbliższą niedzielę mam zrobić sobie luźną, zapytałam, czy mam wtedy wyjść na jakieś krótkie rozbieganie. Powiedział żeby biegowo zrobić sobie zupełnie wolne, a w ten dzień “mogę dla odmiany iść na basen”. Gdyby wiedział, że chodzę na basen praktycznie po każdym treningu, pewnie nie byłby zachwycony. Ogólnie rzecz biorąc był niezwykle cierpliwy i wyrozumiały w stosunku do robionych przeze mnie głupot. Notorycznie realizowałam treningi interwałowe szybciej od założeń. Nigdy nie dostałam z tego powodu porządnej bury, jedynie zatroskane: “niby dobrze, ale za szybko, za szybko..”.
Jeśli nie byłam zmęczona, czułam że muszę zrobić kolejny trening. Jeśli się zmęczyłam, postanawiałam to przeforsować.. kolejnym treningiem. Trenowałam na dużym zmęczeniu, zostawiając sobie tylko trochę marginesu po to, żeby dobrze wykonywać najważniejsze, czyli biegowe treningi. O dziwo cały czas robiłam postępy, mimo że łamałam chyba wszystkie możliwe zasady higieny sportu. W żaden sposób nie ułatwiałam sobie regeneracji, raczej robiłam wszystko żeby ją utrudnić. Zamiast zrobić jeden porządny trening i dać sobie równie porządnie odpocząć, wolałam snuć się całymi dniami po biegowych ścieżkach i siłowniach. Na trening zawsze starczało mi sił, na inne aktywności życiowe – niespecjalnie.
Po odejściu od trenera kadry polskich długodystansowców wystarczyły mi dwa dni, żeby kompletnie się rozsypać. Wyjaśniam, że aplikowany tam trening był potężny objętościowo i raczej ciężki, ale to nie on mnie załatwił – całą odpowiedzialność za ten stan ponoszę ja sama. Po wyjściu z grupy zawodniczej, w której podczas swojego pierwszego sezonu biegowego trenowałam z zawodowcami, którzy pierwsze biegowe kroki stawiali kilka lub kilkanaście lat temu wystarczyły mi dwa dni, podczas których zeszło ze mnie dużo ciśnienia i stresu towarzyszącego reżimowi treningowemu. I wtedy zaczęła się jazda. Kontuzja, którą rozsądny człowiek wyleczyłby w sześć tygodni, ja leczyłam kilka miesięcy, a i tak w ogólnym rozrachunku nie ona była najgorsza. Kompletnie rozsypałam się psychicznie. Do tej pory miałam treningi dwa razy dziennie, poranne bieganie weszło mi w nawyk, a wtedy nagle to wszystko zostało mi odebrane i nikt nie potrafił mi powiedzieć, ile to potrwa. Czułam się tak, jakby skończyło się moje życie. Nie wiem jak Wojtek wytrzymał ze mną ten czas (to chyba to słowo na M…). Jeśli tylko powiedział mi coś co mi się nie spodobało, wpadałam w histerię i – ku jego konsternacji – potrafiłam tak wyć godzinami. Nie mogłam zasnąć w nocy, bo nie miałam jak spożytkować pokładów energii. Siedziałam do trzeciej lub czwartej nad ranem, potem spałam do dziesiątej, budziłam się i nachodziła mnie czarna rozpacz, że straciłam już pół dnia, a tak w ogóle to skoro nie mogę trenować, to wszystko jest bez sensu. Więc budziłam się i ryczałam, bo z jednej strony strasznie chciałam coś ze sobą zrobić, z drugiej – wiedziałam że i tak nic z tego. Potem siedziałam do trzeciej lub czwartej i spałam do dziesiątej i…
Jeszcze przez krótką chwilę mogłam przynajmniej trochę pocieszyć się aktywnością fizyczną, jednak to co robiłam było dalekie od normalnego trenowania. Byłam nie tylko uzależniona od codziennego trenowania – byłam uzależniona od ciężkiego codziennego trenowania. Bez porcji cierpienia nie mogłam zaliczyć sobie dnia. Jeździłam po sto kilometrów dziennie na swoim przymałym rowerze, żeby tylko nie myśleć, jak bardzo jest mi źle. Zamiast spać do dziesiątej, spałam wtedy do siódmej, żeby wyjść na rower o dobrej porze – ale kładłam się nadal o trzeciej. Kilka razy zdarzyło mi się zasnąć na rowerze – teraz mnie to bawi, ale wcale nie było mi do śmiechu, kiedy jechałam i uświadamiałam sobie, że właśnie zaczyna mi się coś śnić. Przy okazji nieźle docisnęłam sobie z jakością i kalorycznością posiłków, bo przecież nie trenowałam, więc nie potrzebowałam już paliwa wysokiej jakości. BMI 14,5 nie pozwala wytrzymać w basenie nawet czterdziestu minut.
Nie miałam żadnego celu treningowego, nie wiedziałam kiedy będę mogła wystartować w jakichkolwiek zawodach, nie miałam po co trenować, ale.. nie mogłam bez tego żyć. Czasem ubierałam się na rower, mając przed sobą dwie godziny treningu na trenażerze, i wyłam rzewnymi łzami. Trening nie sprawiał mi żadnej przyjemności i jedyną zaletą tego procesu było częściowe uwalnianie się od wyrzutów sumienia, że nie trenuję.
Nawet gdy biegałam ponad sto kilometrów tygodniowo, nie uważałam się za sportowca. Teoretycznie niesłusznie i nielogicznie, ale teraz już wiem, że naprawdę coś w tym było. Nie byłam sportowcem, tylko nabijaczem kilometrów. Moje postępowanie było dalekie od trybu życia sportowca. Nie zależało mi na wyniku sportowym, ale na tym, żeby móc jak najwięcej trenować. Tak po prostu. Kiedy trenowałam, było mi dobrze, a kiedy nie trenowałam, było mi źle. Trening jako ucieczka od rzeczywistego świata nie jest jednak wyjściem doskonałym.
Wiedziałam że to się źle skończy, ale nawet mając pełną świadomość tego w co się pakuję nie potrafiłam odpuścić, bo gdzieś z tyłu głowy miałam przekonanie, że będzie to oznaką słabości. Jakkolwiek głupio to zabrzmi, osiągnęłam więc swój cel – doprowadziłam się do stanu, w którym po prostu nie dało się już trenować. Kontuzje i problemy zdrowotne zaczęły przychodzić lawinowo. Organizm, który do tej pory po prostu nie miał czasu na chorowanie, nagle zauważył, że może w końcu zgłosić się po swoje. Przez pewien czas – szczerze mówiąc nie wiem nawet ile on trwał, wydaje mi się że wieczność – miałam siłę tylko na to, żeby leżeć i spać całymi dniami. Myślałam że jestem poważnie chora i umieram, choć jeszcze nie wiedziałam co mi jest – było mi wszystko po trochu. Nie wyobrażałam sobie powrotu do tamtego treningu, a jednocześnie nie widziałam przyszłości bez trenowania. Przyszedł też poważny problem z kręgosłupem, który zapowiadał, że prawdopodobnie przez długie lata albo do końca życia będą mnie bolały plecy, a duże obciążenia treningu biegowego być może okażą się dla mnie zgubne (na szczęście okazało się inaczej – już dawno zapomniałam o tym, co wtedy pokazał rezonans). Kiedy już teoretycznie mogłam wracać do treningu biegowego, przyszły do mnie myśli, które wcześniej były zupełnie mi obce. Zawsze wystarczyło, że rano otworzyłam oczy, i już byłam rześka i gotowa do wskoczenia w buty biegowe – ale nie wtedy. Budziłam się i wszystko było w porządku do momentu, w którym uświadamiałam sobie, że na “za chwilę” mam zaplanowane bieganie. Wtedy organizm włączał wszystkie mechanizmy obronne; nagle stawałam się obolała i zwiotczała i tak bardzo zachciewało mi się spać.. Do pewnego momentu to był strach przed bólem – bieganie z naderwanym przyczepem mięśnia nie należy do najprzyjemniejszych (a zdarzyło mi się biec z czymś takim. Łzy leciały mi ciurkiem po policzkach; wróciłam do domu, przebrałam się i pojechałam do szpitala na ostry dyżur, bo byłam przekonana, że mam tam coś złamane). Potem to był strach przed tym, że po takiej przerwie treningowej nie będzie mi się biegać dobrze i będzie mnie to tylko frustrować. A potem to już nie wiem co..
Organizm jest niezwykle mądry i wyrozumiały, ale ma swoje granice. Czytałam czasem o ludziach, którzy realizowali bardzo mocny trening i z dnia na dzień stracili nie tylko całą formę, lecz także możliwość trenowania przez kilka kolejnych miesięcy. Myślałam że mnie to nie spotka, bo czułam się zbyt dobrze. Do czasu. Instynkt przetrwania jest silniejszy od najsilniejszej woli.
To nieszczęście z perspektywy czasu uważam za wielkie błogosławieństwo. Gdyby to nie skończyło się tak, jak się skończyło, mogłoby być wyłącznie gorzej, z “najgorzej” włącznie. W najlepszym wypadku w którymś momencie sama bym rzuciła zabawę w sport, bo bym nie rozumiała, dlaczego trenuję najwięcej, a przestaję robić jakiekolwiek postępy. Po jakie środki treningowe musiałabym sięgać za kilka lat, skoro na samym początku próbowałam wykorzystać wszystkie, w tym większość zupełnie niepotrzebnie? Nie dałoby się tak funkcjonować na dłuższą metę.

Dość dziwna droga do pokochania sportu..

Po dwóch i pół roku czuję i wiem, że w końcu wróciłam do siebie.
W treningu biegowym musiałam pokonać ogromną ścianę. Najpierw musiałam przeforsować to, żeby w ogóle zacząć regularnie biegać, a potem – żeby zacząć robić satysfakcjonujący progres. Było to potwornie frustrujące, bo nie szło tak gładko jak za pierwszym razem, wydawało się ciągle pod górkę. Wiedziałam jednak, że mogę sobie wracać do domu wściekła jak osa, rzucać po ścianach zegarkiem i pulsometrem i myśleć o sobie jak najgorzej – muszę to przetrwać. Przetrwałam i w końcu ściana pękła. W ciągu kilku miesięcy wiele zmieniło się na lepsze i zrobiłam większy progres niż wydawało mi się to możliwe w tym czasie. To dla mnie bardzo dobry znak na przyszłość. To nadal nie jest to, czego oczekuję, ale zmierzam we właściwym kierunku.
Nie chcę już być mistrzem treningu, zupełnie nie o to mi teraz chodzi. Wiem teraz po co to wszystko, mam cel. Przede wszystkim wiem, że trening to proces, a nie wydarzenie – nauczyłam się spoglądać na to długoterminowo, a nie sięgając tylko jednego dnia. Nadal mam wewnętrzną ochotę przypieprzyć sobie na każdym treningu i czerpię satysfakcję ze zmasakrowania się, ale hamuję się, jeśli tego się ode mnie wymaga, bo jestem ciekawa efektów. W drodze do celu. Teraz czas na mądrą pracę.
Życzę sobie, żeby kiedyś dojść do poziomu obciążeń treningowych wykorzystywanych przez najlepszych, bo proces treningowy niezmiennie mnie bawi i raduje. Ale to nie mnie decydować, kiedy to nastąpi. Bardzo miło jest zdjąć ze swoich barków część ciężaru odpowiedzialności za przyszłość. Miło jest stać się narzędziem. Swojej natury nie zmienię, ale mogę zaufać mądrzejszym.
Jestem z powrotem.

Możliwość komentowania została wyłączona.