Niemoc, godzina umierania i podobno podium w kategorii

No i po Piasecznie. Wrażenie ogólne: jest mi trochę po ludzku przykro i trochę we mnie sportowej złości. Obydwie te emocje mogę przekuć w coś złego albo coś dobrego, więc mam nadzieję, że spożytkuję je korzystnie.
Ale od początku.
Po napięciu związanym z oczekiwaniem i przygotowaniami, po wielkim wczorajszym stresie i tak dalej, spodziewałam się że dzisiaj – jak zwykle w dniu zawodów – będę już ledwo żywa ze stresu. A tu niespodzianka. Obudziłam się z myślą “ale fajnie że to już dziś”. Nadal jednak sądziłam, że lada chwila trafi mnie stres-morderca i wtedy dopiero będzie się działo. Ku mojemu zaskoczeniu pozytywna myśl o treści “wreszcie wystartuję w tri” utrzymała się praktycznie do samego startu. Kumacie coś takiego? Bo ja nie. To do mnie zupełnie niepodobne.



Dobry humor skończył się jakieś dwadzieścia sekund po wystrzale startera. Pralka i kocioł w wodzie chyba zawsze są szokiem dla debiutanta – dla mnie były ogromnym. Ktoś po mnie przepłynął, ktoś mnie złapał za nogę (prawie straciłam chip z kostki), potem dostałam parę kopów, sama też wpływałam na ludzi i dałam komuś z łokcia w głowę. Niezbyt przyjemne doznania. Na bojach starałam się być tak ciasno, jak tylko to możliwe, jednak obawiam się, że na dystansie i tak mogłam trochę nadłożyć. Niestety bardzo, ale to bardzo szybko pojawiła się w mojej głowie myśl, że to chyba nie jest mój dzień, no i zaiste chyba nie był. Słabe pływanie nie powinno mnie specjalnie zaskoczyć – wspominałam już, że ostatnio pływa mi się bardzo kiepsko, nieporównywalnie gorzej niż rok temu o tej porze albo w grudniu czy w styczniu, kiedy miałam pływacki gaz. Dlaczego? Tego jeszcze nie wiem. Może pływam za mało, ale wszyscy w okresie startowym pływają mniej niż podczas przygotowań. W dużej mierze to pewnie też kwestia doświadczenia – nie chciałam stracić okularków ani zostać poddtopiona przed pierwszą boją, więc płynęłam pewnie trochę bardziej ostrożnie niż powinnam była. Czyli spodziewam się, że może być raczej tylko lepiej.
Czasu z pływania nie znam, bo na wywieszonych wynikach coś nie zagrało. Mam nadzieję że zobaczę je w wynikach na stronie, gdy je opublikują. W każdym razie byłam szósta open kobiet.
Dobieg do strefy zmian był trochę traumatyczny, bo nie mogłam rozpiąć pianki. Szczęśliwie udało mi się to zrobić przed dotarciem do swojego roweru. Zdecydowanie do przećwiczenia. Pozytywne jest to, że nie miałam żadnych problemów z równowagą zaraz po wyjściu z wody, a trochę się o to bałam.
Strefy zmian T1 bałam się jeszcze bardziej. Jakimś cudem udało mi się niczego nie zgubić i wszystko pozakładać w dobrej kolejności – kask, okulary, pasek z numerem startowym. Zdjęłam rower i lecę do linii startu. Niestety i stety miałam jeden z ostatnich numerów startowych, co oznaczało, że musiałam przebiec z rowerem przez prawie całą strefę zmian. Ostatecznie okazało się to jednak moim wybawieniem, bo poczułam, że rower nie daje się prowadzić. Oczywiście – znowu zaciśnięty hamulec z tyłu. Który to już raz? Miliardowy? Po przekroczeniu linii zamiast wsiadać na rower musiałam się zatrzymać, ponaciskać klamkę, a gdy to nie pomogło, przesunąć szczęki hamulca manualnie.
Potem wlazłam na rower, założyłam buty (Bogu dzięki udało mi się to zrobić nie zabijając ani osób trzecich, ani siebie) i przed siebie. Trochę się jeszcze pobawiłam z zaciskaniem rzepów przy butach, żeby były ciaśniejsze, potem żel, woda i już można było jechać.
Na trasie rowerowej był potworny wiatr, a ja, jak już wszyscy wiedzą, nie umiem jeździć pod wiatr. Na 45 km wykręciłam średnią 33.8 km/h (czas 1:19 z sekundami), więc gdyby odliczyć trzy zawrotki o 180 stopni, zwalnianie przez nieogarniętych wyprzedzających i korki na zakrętach, byłaby już całkiem ładna prędkość (gorzej z watami). A propos wyprzedzających – po pierwszej zawrotce przez dobre 6-7 km jechał przede mną pociąg. Rozumiem że było ciasno i czasem nie dało się jechać inaczej, jak blisko za kimś/przed kimś, ale drafting u niektórych osób był ewidentny i bezczelny. Jechało przede mną dobrych 7-8 zawodników w grupie – jeden za drugim i obok siebie. A jak już być nieogarniętym, to na maksa – po tym jak mnie wyprzedzili to ja musiałam znacznie zwalniać, żeby zachować od nich regulaminową odległość.
Rower skończyłam na piątej pozycji open kobiet. Plan był taki, że daję z siebie ile mam na pływanie i rower, a potem schodzę z trasy. Aktualnie nie mam o co walczyć w biegu, więc jeśli zdecydowałabym się na bieg, to tylko “na zaliczenie”. Po pływaniu już wiedziałam że nie jest dobrze, a z kolei na rowerze nie byłam w stanie aż tak się wyzerować, żeby paść trupem w strefie zmian T2. Kolejna oznaka, że dzisiaj nie było dla mnie dnia konia. Łatwo nie było, ale postanowiłam spróbować biec. W strefie zmian T2 też spędziłam więcej czasu niż bym tego pragnęła, ale nie były to lata świetlne, więc na pierwszy raz niech będzie. Uznałam więc że spróbuję pobiec – a co mi tam. W końcu sport jest dla emocji, więc świadomie zdecydowałam się na te emocje, mimo że wiedziałam, że mogą one nie być pozytywne (zwłaszcza że równie świadomie postanowiłam nie zakładać skarpetek do butów na piaszczystą trasę biegu). Nie sądziłam jednak że będzie aż tak źle. Pal licho stopy – dopiero za metą poczułam ile mam odcisków i jak bardzo one bolą. Znacznie bardziej bolała duma. Tylko zsiadłam z roweru i zaczęłam biec z nim do swojego stanowiska, już wiedziałam, że to może nie być dobry bieg. Kolka. A właściwie dziesięć kolek naraz, chyba w każdym możliwym miejscu, od pleców, przez wszystkie wnętrzności do chyba ostatniej kiszki. Naiwnie myślałam, że może po kilku kilometrach minie i będę mogła przyspieszyć. A gdzie tam – było już tylko gorzej. Nie do końca uświadomiłam sobie przed biegiem, że ta męczarnia będzie trwała tak długo. Gdybym pomyślała o tym wcześniej, nie wiem czy bym się na to zdecydowała (ale może jednak tak..).
Wszyscy mnie mijali, a ja czułam tylko niemoc. Strasznie mi było przykro, że biegnę w tempie dorodnego ślimaka i ni hu-hu nie mogę przyspieszyć. Wiedziałam czym skończy się ewentualna próba przyciśnięcia tempa i byłam przekonana, że tego już moje wnętrzności nie wytrzymają. Skoro nie miałam ciśnienia na bieg, nie było sensu nawet próbować. Tak wolno jak dzisiaj nie biegłam nawet rozbiegania po rocznej kontuzji. Ostatni trening na bieżni dał mi cień nadziei, że w razie wyrażenia zgody na trochę.. ok, dużo.. no dobra, ekstremalnie dużo cierpienia mogłabym pobiec 10 km po jakieś 4:25-4:35. Nie jest to imponujące tempo (tak, nadal nie umiem się wyzbyć gdybania co by było, gdybym nie straciła dwóch lat treningu na głupie kontuzje), ale już bez wstydu. Oczywiście to tempo nie było testowane po mocnym rowerze, więc zakładałam, że mogę pobiec sporo wolniej. Ale sporo wolniej to znaczy po 5 minut z kawałkiem, ale na miłość boską, nie po 6:30, jak dzisiaj przez dużą część trasy.. Toczyłam się w tempie bliskim marszobiegowi i tylko powtarzałam sobie w myślach: “Nie rób wiochy, nie przechodź do marszu!!!”. Nie przeszłam, dzięki Bogu, bo bym czuła do siebie jeszcze większą pogardę, ale nie wiedziałam co ze sobą zrobić, żeby chociaż trochę ból odpuścił. Pocieszam się tym, że to i tak nie była trasa na szybkie bieganie – znaczna część pętli wiodła po piasku, miejscami całkiem grząskim. Znajomi i nieznajomi kibice krzyczeli do mnie, żebym cisnęła i że dobrze mi idzie (ekhm, no właśnie, idzie), a mi było zwyczajnie wstyd, że nic nie mogę z tymi słowami otuchy zrobić.
Średnie tempo “biegu” wyszło mi po 6 minut i 3 sekundy na kilometr. Nie wiem co powiedzieć. W najgorszych przypuszczeniach nie spodziewałam się że będę się toczyć nawet nie w intensywności zawodów – byłam w stanie zamienić parę słów z biegaczem obok, a nie mogłam przyspieszyć – taki paradoks. Wspomniana pogawędka była spowodowana moją nadzieją, że mamy do przebiegnięcia trzy pętle biegowe. Niestety, mieliśmy cztery, o czym dowiedziałam się na trzeciej. W moich imponujących prędkościach i tak nic to nie zmieniło, ale przyznam szczerze, że walczyłam ze sobą strasznie. Po 200 metrach biegu zastanawiałam się, czy nie rozsądniej będzie zejść z trasy, ale gdy ból już zmazał resztki nadziei, że uda mi się pobiec trochę szybciej, schodzenie z trasy byłoby już wieśniackie. Tak czy siak, po 2 godzinach i niecałych 46 minutach przepełzłam do mety, nie mogąc nawet finiszować, i męki się skończyły.
Trzeba wyciągnąć wnioski i próbować dalej. I tyrać, tyrać i tyrać. Nie wymyśliłam jeszcze tylko co zrobić z tymi cholernymi kolkami, bo wcale nie piłam jakoś specjalnie dużo, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę dzisiejszy upał. Na rowerze nie odczułam tego “przepicia”, ale tylko zsiadłam z roweru i już wiedziałam że będzie boleć.
Ostatecznie zajęłam 10. miejsce w open kobiet (to znaczy że w biegu wyprzedziło mnie jeszcze pięć kobiet, co mnie specjalnie nie zaskoczyło) i drugie miejsce w kategorii 18-24 lata. O miejscu na podium dowiedziałam się jednak już w samochodzie, gdy zadzwonił do mnie Krasus. No cóż, od dzisiaj wiem, że w triathlonie nagrody za kategorię Open i za kategorie wiekowe nie dublują się.
Na koniec nie mogę pominąć ważnej rzeczy – dzisiejsze zawody były wyjątkowo sympatyczne pod względem towarzyskim. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy mi kibicowali (żeby nie powiedzieć: robili dobrą minę do złej gry :)) na trasie biegowej. Co prawda nie mogło to zmienić nic w moim tempie biegu, ale było szalenie miłe. Dzięki dla pani Teresy i Maćka za przytulne schronienie pod HUUBnamiotem. Jeszcze raz dzięki dla Maćka za znoszenie moich pięciu tysięcy pytań i problemów przedstartowych (“Maćku, czy już mam przetrzeć okularki antyfogiem czy dopiero przed startem, a czy już mam zakładać piankę, Maćku, ale coś mi suwak nie działa, Maćku (…)). Mam nadzieję, że mnie nie nienawidzisz. Dzięki dla ludzi ze stoiska Garmina za pożyczenie mi uchwytu na kierownicę. Dzięki dla niezawodnych chłopaków z Kolarskiego za imbusa, bez którego bym tego uchwytu nie przymocowała. Dzięki dla “moich” Giantów za przechowanie koła (które zostawiłam pod ich namiotem..) i dzięki dla Sławka za szybki przeglądzik mojego landrynkowego rumaka w ostatniej chwili, pomiędzy tłumem klientów, jak to zwykle bywa w gorącym sezonie. Kasi ze Sport Guru za pożyczenie siodła, bez którego byłoby naprawdę ciężko. Andrzejowi, Pawłowi i Marlenie za przygotowania pływackie, a przede wszystkim za fantastyczne ostatnie treningi symulujące pływanie w wodach otwartych – gdzie indziej bym się tego nauczyła?! Dzięki, dzięki, dzięki. Mam nadzieję że nikogo nie pominęłam, a jeśli tak, to wiedzcie że również Wam dziękuję, tylko mi się flaki przewracają i tłumią trochę mój przepływ myśli. Czuję się zaszczycona, że mam pośród siebie tylu życzliwych ludzi! No i last but not least, a konkretnie to the best, dzięki dla mojego ukochanego-trenera-domowego serwisanta-transportu-supportu na zawodach i w życiu w jednej osobie o imieniu Wojtek.
A teraz pora tyrać. Następnym razem będę chyba nawadniać się kroplówką a nie wodą z bidonu.

Możliwość komentowania została wyłączona.