Ja, porażka wuefistów

OK. Stało się jasne, że to nie jest najlepszy dzień dla naukowca. Na pierwszy trening wyruszyłam dzisiaj wyjątkowo późno (podarowałam sobie odrobinę luksusu i pospałam do 6:30 ;-)), więc cały dzień nieco mi się rozpełzł. Pływacki trening weekendowy zrobiłam w piątek, załatwiając sobie dwa dni wolnego od bezkompromisowych rozpisek, sprintów, oddechów co sześćset ruchów, ścigania się, mordowania i podduszania, opijania chlorowaną wodą, kraulodelfina, setek poniżej 1’30 w kilometrowych zadaniach, pięćdziesiątek do wyrzygu (…) W skrócie: wszystkiego co lubię najbardziej, ale czego dobrze byłoby nie przedawkować.
Biegać nadal nie mogę, ale pływa mi się nieprzyzwoicie dobrze. Obiecałam sobie jednak, że nie napiszę kolejnej notki pod rząd o swoim trenowaniu. Nie do końca jest to możliwe :-), ale tym razem obejdę ten zasadniczy temat szerszym łukiem, gdyż chcę poruszyć kwestię bezpośrednio z tym związaną, ale dotyczącą szerszego problemu. “Problem” to dobre określenie, ale o tym za chwilę..



Ostatnio w mediach pojawia się akcja “Stop zwolnieniom z WF”. Sportowcy przekonują rodziców, że zwolnienia z wuefu to wyrządzanie dzieciakom krzywdy. Że właśnie na szkolnych zajęciach rodzi się sportowy duch, tam wychwytywane są przyszłe gwiazdy sportu, tam wszystko się zaczyna.
Z jednej strony wierzę w to, co mówią i piszą o tym Maja Włoszczowska czy Marcin Gortat. Być może rzeczywiście wychowanie fizyczne odegrało w ich życiu ważną rolę. Sama przywołuję ich przykłady w swoim artykule na Sport.pl, który zostanie opublikowany na początku przyszłego tygodnia – na pewno coś w tym przecież jest. Jednak z drugiej strony nie mogę, po prostu nie mogę zadać tego fundamentalnego pytania. A więc:
Czy naprawdę komukolwiek z Was WF w czymś pomógł?
Całkowicie na poważnie jestem tego bardzo ciekawa. Dla mnie wuef był najgorszą rzeczą, jaka spotkała mnie w szkole. Gorszą od fizyki i matmy, z których – mówiąc delikatnie – nie byłam orłem. Ale po kolei.
Wuefu z pierwszych trzech lat podstawówki w ogóle nie pamiętam. Czarna dziura, oprócz tego, że sala gimnastyczna była ogromna, zimna, ciemna, a pani ciągle na nas krzyczała. W późniejszych latach SP, w innej szkole, miałam dwoje nauczycieli wuefu. Najpierw zajęcia prowadziła moja wychowawczyni, która uczyła również przyrody (i, nawiasem mówiąc, była chodzącą osobliwością; kiedyś się z nią kłóciłam- w IV klasie podstawówki- jak pochwaliła nam się na lekcji, że ma torebkę ze skóry chronionego gatunku węża. Pani od biologii. Dzieciakom. Brawo.). Pamiętam że te lekcje były wyjątkowo nudne, ale ogólnie rzecz biorąc ani mnie ziębiły, ani nie grzały. Po prostu były i trzeba było je jakoś przetrwać. Na ostatnie dwa lata podstawówki zmienił nam się wuefista. Przyszedł pan, u którego dużo się grało w palanta (jedyna gra zespołowa w jakiej byłam dobra), poza tym robiłyśmy ciekawe rzeczy, takie jak np. wymyk i odmyk na drążku, stanie na rękach i tym podobne. Wuef wreszcie zaczął mnie bawić. Niestety nie potrwało to długo, bo w gimnazjum – dla kontrastu – spotkałam się z najgorszym wuefistą na świecie. Żaden nauczyciel nie zostawił we mnie takiej traumy jak on. Mechanizm był prosty: absolutnie nie ogarniałam gier zespołowych. Frustrowałam się, że nie trafiam w piłkę i że cała drużyna ma przeze mnie przerąbane. Nauczyciel był przekonany, że moja niechęć do tego typu zabaw wynika z mojego lekceważącego stosunku do przedmiotu; mówiąc najprościej, że olewam go ciepłym moczem. Niestety było to błędne koło, bo kiedy ja nie potrafiłam poradzić sobie w siatkówce czy koszu, on wyzywał mnie przy całej grupie od paralityków i niedorajd, a ja zaczynałam się panicznie bać przychodzenia na wuef. Kiedy już przychodziłam, moim marzeniem było zapadnięcie się pod ziemię- również wtedy, kiedy stałam na boisku. Niedługo cała grupa miała ze mnie ubaw, ja frustrowałam się i zamykałam jeszcze bardziej, czując wyraźną niechęć do wuefisty, a on do mnie. I tak dalej, i tak dalej.. Wszystkimi sposobami próbowałam załatwić sobie całoroczne zwolnienie z WFu. Niestety nie było mi to dane, więc przez dobre dwa lata potwornie się męczyłam, będąc postrzegana przez całą klasę, wuefistę oraz- jak łatwo się domyślić- również samą siebie jako kompletną sportową porażkę, która nie ma żadnej, najmniejszej szansy na wykazanie się na tym polu życiowym.
Jakimś boskim cudem na ostatni rok gimnazjum zmienił mi się nauczyciel. Wiedziałam że gorzej być nie może, więc postawiłam wszystko na jedną kartę. Poszłam do niego po lekcji i powiedziałam, że kategorycznie odmawiam uczestniczenia w grach zespołowych i jeśli mi na to nie pozwoli to zrobię wszystko, żeby w ogóle nie pojawiać się na wuefach. Do końca roku cała klasa chodziła na siatkę, a ja oddalałam się na siłownię albo salę gimnastyczną, żeby robić cokolwiek, co nie było związane z odbijaniem piłki.
W liceum trafiła mi się pani, która samym swoim wyglądem zaświadczała, że warto chodzić na wuef. Wszyscy uczniowie zgodnie twierdzili, że – proszę mi wybaczyć – jest najlepszą laską w szkole. Zdarzało mi się u niej grać w siatkę czy kosza (choć zazwyczaj udawało mi się z tego jakoś sprytnie wykręcić), ale – choć moja pewność siebie związana z tymi zabawami wcale się nie poprawiła – nie miałam już skrętu żołądka na zdania rozpoczynające się na: “Dzisiaj pogramy w…”. Co prawda w dalszym ciągu moją jedyną szansą na pojawienie się w tworzącym się składzie drużyny na nie-ostatniej-pozycji było odliczanie do dwóch albo dobieranie drużyn według koloru tęczówki, ale Pani była naprawdę wyrozumiała i sympatyczna. Miała wiele okazji żeby mi powiedzieć, że jestem siatkówkowym zerem, a jednak nigdy tego nie zrobiła. Najwyżej trochę się ze mnie podśmiewała, ale zawsze w pełni empatycznie.
Na wuefie w liceum czasami chodziłyśmy biegać. Czasem to było truchtanie po lesie, kilka razy jakieś sprinty. Truchtanie było OK, mimo że na codzień nienawidziłam biegać (!), w sprintach oczywiście byłam na szarym końcu. Na sprawdzian ciągłego dwudziestominutowego biegania celowo nie przyszłam, bo wstydziłam się dobiec ostatnia, co w moim przekonaniu miało nastąpić. W końcu jednak nastał ten sądny dzień i musiałam zmierzyć się z tym wyzwaniem. Jakie było moje zdziwienie (zresztą nie tylko moje), kiedy dostałam z tego biegu szóstkę, bo wszystkich zdublowałam. Co prawda nie przekonało mnie to do podjęcia treningu biegowego, ale było jakimś tam światełkiem w tym ciemnym i obskurnym tunelu.
Mimo tych pojedynczych dobrych wspomnień, wuef był dla mnie osobistą tragedią. Konfrontacje z wuefistą z gimnazjum – skądinąd znanym i szanowanym trenerem taekwondo! – wyleczyły mnie na długie lata z pomysłów podejmowania jakichkolwiek sportów oraz z resztek wiary w siebie. Przyjęłam za pewnik, że do niczego się nie nadaję i moje zmagania na boisku wzbudzają we wszystkich litość i pogardę.
Gdybym w szkolnych latach, do liceum włącznie, powiedziała komuś – włączając w to rówiesników, nauczycieli, a nawet najbliższą rodzinę i przyjaciół – że w każdym tygodniu będę spędzać kilkanaście godzin na trenowaniu, to uznaliby że jestem niespełna rozumu. Absolutnie nikt by w to nie uwierzył. Byłoby to porównywalne z deklaracją, że zostanę królową Anglii. Z domu rodzinnego wyniosłam przekonanie, że sport jest dla tych, którzy nie mają ambicji umysłowych. Nikt w mojej rodzinie nie interesował się sportem. Dopóki nie poznałam Wojtka, nie wiedziałam co to jest Tour de France, co się robi na Igrzyskach Olimpijskich, ile kilometrów ma maraton. Mówię całkowicie poważnie – teraz to byłby dla mnie wielki wstyd. I tak trochę jest wstyd, bo W. twierdzi, że nie rozumiem sportu. Ale jak mam rozumieć…

Pozostaje pytanie: czy faktycznie WF jest taki ważny i potrzebny? Nie lepiej byłoby wyrzucić go z programu szkolnego, razem z religią, i zachęcać rodziców do wysyłania dzieci na dodatkowe zajęcia?

Nie zamieniłabym swoich studiów polonistycznych na nic innego (nawet pomimo gramatyki historycznej i innych takich), ale gdybym miała trochę więcej żyć, to w jednym z nich na pewno wybrałabym się na studia wychowania fizycznego. Podejrzewam zresztą, że gdybym zafascynowała się bieganiem zaledwie rok wcześniej, to nie trafiłabym na Uniwersytet Warszawski, lecz właśnie na Akademię Wychowania Fizycznego. Miałabym miliony pomysłów, jak można zrobić ciekawy program nauczania dla dzieciaków w każdym wieku, jak dopasować go do indywidualnych potrzeb. A przede wszystkim jak zmieniać obraz wuefisty, zakodowany w świadomości nie tylko uczniów, lecz także samych rodziców. U mnie w każdej ze szkół wuefiści i w ogóle absolwenci uczelni sportowych byli postrzegani jako “fizole”, nauczyciele drugiej kategorii, którzy uczą – pardon, prowadzą wuef dlatego że nie umieją liczyć ani pisać. To smutne i straszne, bo jak wpoić młodzieży zamiłowanie do sportu, podczas gdy ciągle próbuje się im uświadomić, że siła mózgu i siła muskuł to przymioty antagonistyczne..?
bic

Możliwość komentowania została wyłączona.