“Jak Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno”

Wraz z połową września nadeszło rozpoczęcie nowego sezonu pływackiego Warsaw Masters Team, wobec którego miałam wiele obaw. W lipcu pływałam z przerzedzoną grupą sportową na długim basenie i było ciężko, ale raczej efektywnie. Przez kolejne półtora miesiąca znalazłam się w basenie całe dwa razy. Dwa! I osiem razy w jeziorze w Grzybnie. A co gorsza, wcale nie miałam wielkiego ciśnienia, żeby pływać więcej.



Sądziłam zatem, że zapomniałam już jak się pływa w grupie i będzie mi co najmniej tak ciężko jak na samym początku, czyli w lutym. Po raz kolejny moje przeczucia się nie sprawdziły, bo od pierwszego treningu było naprawdę dobrze. W pierwszym tygodniu nowego sezonu żaden z czterech treningów nie bolał. W drugim podobnie, a potem bywało różnie, bo zaczęliśmy robić masę najróżniejszych ćwiczeń- a dwie godziny pływania ćwiczeń do delfina to za dużo dla mojej głowy i ciała jak na jeden dzień 😉
Znowu zaliczyłam transfer do innej grupy. To już czwarty. W lutym trafiłam do grupy, z której wyleciałam szybciej niż zdążyłam poznać wszystkie imiona współpływaków. Po półtora miesiąca znowu poszłam o jedną grupę wyżej, następnie przeżyłam lipcowy obóz przetrwania między największymi wymiataczami WMT, a w ubiegającym tygodniu przeprowadziłam się na długi basen do grupy triathlonowej. Oznacza to, że trenuję już tylko na długich basenach i pomiędzy kraulistami, a co za tym idzie – jest, ekhm, konkretnie. To smutne, ale żabą i grzbietem pływa mi się znacznie swobodniej niż kraulem, a przecież tylko ten ostatni styl jest mi potrzebny do życia. Ostatni sprawdzian na 400m nogami do kraula obnażył moją słabość, która jest wprost absurdalna, bo zostawałam daleko w tyle za osobami, które pełnym stylem są ode mnie wolniejsze.
Bez sensu, ale mam motywację do pracy, bo przecież nie jest to niepoprawialne, prawda..?
Tak czy inaczej, przejęłam się stwierdzeniem, że ‘aby pływać, trzeba pływać’. Rzeczywiście, kiedy przypominam sobie moje początki w Mastersach, to pamiętam doskonale, że duży progres notowałam wtedy, kiedy dodatkowo pływałam sobie sama w dni wolne od treningów na Polonii. Mając już pięć konkretnych jednostek treningowych na basenie, trudniej zmotywować się do częstszego pływania (przypominam, że przed rozpoczęciem trenowania chodziłam na basen średnio dwa-trzy razy w tygodniu, głównie po to, żeby poplumkać sobie krzywą żabką przez 30-40 minut). Widok wody nie jest tak zupełnie zachęcający, kiedy ciągle czuć chlor w zatokach i chodzi się wciąż z mokrymi włosami.
Udało mi się jednak wysupłać trochę czasu na pływanie poza treningami. Było to o tyle łatwiejsze, że zgubiłam siodełko od mojego szosowego Giantino. Nie mogę rozpocząć sezonu na trenażer, dopóki go nie znajdę/nie kupię nowego/nie pożyczę od kogoś innego siodła. Trochę mi smutno bez rowerowania (na szczęście nadal jest wystarczająco ciepło, żeby dojeżdżać wszędzie Myką), ale pływanie naprawdę daje radę. A więc pływam. W tym tygodniu pobiłam swój osobisty rekord wynoszący ~20 km. Jeśli czyta to jakiś pływak, to spieszę poinformować, że na próżno szuka zgubionego zera za tą dwudziestką. I że zdaję sobie sprawę z tego, że on przepływa tyle w ciągu dwóch dni. Niemniej uważam to za swój prywatny sukces, bo o tyle, o ile fizycznie nie było to specjalnie trudne, tak przeskok o kilka kilometrów tygodniowo nie jest łatwy dla głowy. Świadomie celowałam w te dwadzieścia kilometrów, żeby pokazać sobie, że to jest OK. Rzeczywiście było dobrze i przyjemnie, a co więcej, zaczynam się przyzwyczajać do studiowania ciemnej linii na dnie basenu, do zapachu chloru na skórze i wiecznie przytkanych uszu. Tak sobie myślę, że chyba mogłabym to pokochać. Najfajniejsze jest to, że nie czuję, że powinnam się z tym jakoś specjalnie hamować, bo za rogiem czyha przetrenowanie. Pływaniem znacznie trudniej się skontuzjować niż bieganiem. A kiedy biegałam po 20 km dziennie, wszyscy wokół patrzyli na mnie z przerażeniem i wróżyli mi rychły koniec kariery, zdrowia i świata 😉
Nie jestem przekonana, czy spokojne rozpływania kraulem po 2-3 km to dobry środek treningowy, ale z przyjemnością zastosowałam go w tym tygodniu trzy razy podczas samotnych wycieczek na basen. Z jednej strony mówi się, że w pływaniu trening efektywny to trening supermocny; z drugiej jednak wydaje mi się, że takie radosne rozbijanie się od ściany do ściany ma co najmniej dwie zalety:
– Po pierwsze: Marlena, która dogląda mojej techniki dwa-trzy razy w tygodniu ciągle mi powtarza, że za dużo siły wkładam w pływanie. Poradziła mi, żebym spróbowała pływać tak jakby mi się nie chciało. I to faktycznie działa: już dawno nie pływało mi się tak swobodnie jak wtedy, kiedy starałam się wyłączyć niepotrzebne mięśnie. Podczas treningu w grupie, nawet jeśli płyniemy spokojną rozgrzewkę lub rozpływanie, nie jestem w stanie aż tak się rozluźnić.
– Po drugie: samotność długodystansowca jest związana ze skomplikowanymi procesami myślowymi. Każdy grupowy trening z trenerem wymaga ode mnie maksymalnego skoncentrowania się na kolejnych elementach zadania (a i tak nie zawsze udaje mi się zrobić to, czego się ode mnie wymaga..). Mówiąc najprościej: często jest tak, że nie liczy się nic oprócz tej cholernej ściany x metrów dalej. A ja, humanistyczny umysł, potrzebuję czasem powiązać swoje ulubione aktywności z egzystencjalnymi rozmyślaniami. Stąd moje ulubienie do długich rozbiegań, kilkugodzinnych jazd po szosie na pętli habdzińskiej, no i do dłuższych dystansów kraulem. Paradoksalnie, jeśli płynę i nie myślę o pływaniu, zaczynam uświadamiać sobie różne szczegóły techniczne, na które normalnie nie zwracam uwagi. Nagle czuję, że jedna ręka znajduje punkt podparcia na wodzie, którą swobodnie przepycha, a druga majta się bezładnie; że nadal nie kończę dokładnie pociągnięcia i inne tego typu ciekawostki, których podczas skupiania się na pływaniu nie potrafię na bieżąco rejestrować.
Za wcześnie jest na jakiekolwiek podsumowania, bo przepływałam na razie pół sezonu i jeden miesiąc nowego, ale jedno wiem na pewno: wpadłam po uszy! Pływanie miało być tylko ‘złem koniecznym’, żeby nie odstawać poziomem pływackim od dobrego roweru i biegu, a tymczasem naprawdę udaje mi się całym sercem wczuć w to co robię.
Gdyby nie pływanie, pewnie dalej cierpiałabym na popsutość pleców. Zapisywałam się do Mastersów z poważnie kontuzjowanym kręgoslupem i.. poczułam natychmiastową poprawę. Teraz moje plecy już nie pamiętają, że cokolwiek było z nimi nie tak. Co więcej, jest bardziej ‘tak’ niż kiedykolwiek wcześniej. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że to nastąpi..
Pływanie pozwoliło mi wreszcie zacząć wracać (cóż, “wrócić” to nadal za duże słowo) do biegania. Mocne i supermocne treningi w wodzie przypomniały mi, jaka satysfakcja płynie z uprawiania sportu, a jednocześnie nie potęgowały wcale mojej mentalnej blokady przed trenowaniem biegania. Kiedy wracałam do domu o 22, zmęczona po potwornych interwałach (podczas których tylko długość basenu ratowała moje życie i honor przed zmiażdżeniem przez grupę sportową), wiedziałam już, że nie będę miała żadnej trudności, aby następnego poranka wstać o 5 rano i po prostu pójść biegać. I choć nie jest to jeszcze tak satysfakcjonujące jak kiedyś, to coraz bardziej przypomina to radosne bieganie sprzed przecież-nie-tak-dawno-temu.
Wygląda na to, że znowu miałam w życiu szczęście. Trzy lata temu spadł mi z nieba Wojtek ze swoim pomysłem, żebym zastanowiła się nad potrenowaniem biegania. Teraz Mastersi. Nie mam już żadnych wątpliwości, co chcę robić w życiu.

plyw