Kurtury trochę, czyli chrzest bojowy

Wspomniałam wczoraj, że samotne pływanie pośrodku jeziora to nauka szacunku dla potęgi natury. Głęboki, nieznany i nigdy nie dający się do końca poznać zbiornik z wodą, pełen roślin i zwierząt, z którymi wolałabym nie spotykać się w cztery oczy – a do tego wszystkiego poczucie, że tak naprawdę jestem zdana tylko na siebie. Płynę i staram się nie zapominać o tym, że w razie czego tylko spokój może mnie uratować. I że nie wszystko, na co wpływam i co mam okazję smagnąć czubkiem palców jest niebezpiecznym potworem, który tylko czai się żeby mnie zaatakować 🙂
Moje grzybnowskie pływanie w jeziorze było przyjemne i pożądane jeszcze z innego powodu – ze względu na towarzyszące okoliczności. Zazwyczaj bowiem ruszałam do wody po porannym treningu na rowerze.



Kupiłam Gianta – swoją pierwszą, wymarzoną szosówkę – a razem z nim buty i pedały SPD. Co nastąpiło później, może domyślić się każdy, kto wie, na czym polega trudność opanowania jazdy w butach, które są wpięte w rower. Oto wyszłam ze swoim pięknym rowerem przed blok, z pewną nieśmiałością wpięłam buty w pedały, ruszyłam na rundkę honorową po (pustym, Bogu dzięki!) parkingu i.. mój Giant’cik szybko przestał być dziewiczo nienaruszony, gdyż już przy pierwszym łupnięciu na glebę dokonałam wygięcia kierownicy i przedziurawienia owijki.
O moich mniej i bardziej spektakularnych spotkaniach z asfaltem można by pisać długo, ale nie o tym przecież chciałam. Wystarczy wspomnieć, że przez pierwszy szosowy tydzień na basenie poruszałam się tyłem blisko ściany, bo bałam się, że ktoś weźmie mnie za ofiarę przemocy domowej. W życiu nie miałam tylu siniaków naraz.
Do czego jednak zmierzam: wszystkie te.. ekhm, niepowodzenia widział mój Wojtek-katastrofista i błagalnym tonem zwierzył mi się, że jeśli w ciągu kolejnych dwóch tygodni gdziekolwiek pojadę na tym rowerze sama, to on umrze na zawał już dziesięć minut po moim wyjściu z domu. Jako że zamierzam dożyć z nim spokojnej starości, a przejście zawału w perspektywie planowanych długich wycieczek i wyścigów rowerowych jest nam zupełnie zbędne – przystałam (nie bez żalu) na jego prośbę. Żeby nie było, że jestem taką miłosierną samarytanką, budziłam Go codziennie przed piątą rano i czterdzieści minut później stawaliśmy już pod blokiem, gotowi do drogi.
Gleb było już coraz mniej, więc nadchodził moment pierwszej samotnej wycieczki. Nie sądziłam jednak, że wobec tego, co przyjdzie mi przeżyć podczas wakacji na Kaszubach, jeżdżenie pętli po podwarszawskich wioskach – nawet w godzinach szczytu – wyda mi się relaksem równym leżeniu na dmuchanym pontonie w ciepłym morzu z drinkiem z palemką w dłoni.

Jezu Chryste.
Pamiętam, co rzuciło mi się w oczy po przeprowadzce na stałe z Gdańska do Warszawy. Po pierwsze – brak dresiarzy, w pojedynkę bądź w skupiskach, zawsze jednak wywołujących pewien rodzaj dyskomfortu i mocniejsze ściśnięcie kieszeni, w której spoczywa telefon komórkowy czy portfel. Po drugie, być może mające bezpośredni związek z poprzednim – fakt, że stojąc na światłach przed przejściem dla pieszych można spokojnie wejść na ulicę, gdy czerwone światło zmieni się w zielone. Szybko zauważyłam, że w przeciwieństwie do trójmiejskich kierowców, Warszawiacy zatrzymują swoje samochody na czerwonym świetle.
Serio. Tyle się zewsząd słyszy, że w stolicy jeżdżą jak wariaci, spieszą się i przez to na ulicach jest niebezpiecznie. W porządku – może faktycznie się spieszą – w Warszawie nie tak łatwo znaleźć się szybko na drugim końcu miasta. Ale z reguły pamiętają w tym pośpiechu, że mają drogi samochód i określony limit w ubezpieczalni. I że obok ktoś może spieszyć się jeszcze bardziej, a przez to mniej uważać na to, co się dzieje wokoło.
(Niechlubnym wyjątkiem wśród Warszawiaków są kierowcy autobusów, którzy najwyraźniej pragną delektować się dźwiękiem chrupiącego pod kołami rowerzysty. Lubią wciskać cyklistę między pojazd a krawężnik albo wyprzedzać go, po czym natychmiast zwalniać, otwierać okno i drzeć się ‘na choooodnik!!!!!’. Jednym z ich ulubionych manewrów jest też niespodziewane odjeżdżanie z zatoczki przystankowej (oczywiście bez kierunkowskazu, bo po co – migacz tylko oddala od schrupania rowerzysty, a autobus głodny przecież, dawno nie jadł obiadu), gdy tylko rower zjeżdża na lewy pas.)

Kierowca ze mnie żaden. Zdałam egzamin na prawo jazdy już prawie trzy lata temu i do tej pory przejechałam może ze dwadzieścia kilometrów – w tym jakieś siedemnaście wtedy, kiedy byliśmy z Wojtkiem na jakiejś uroczystości, na której W. dawał się skusić na kieliszek wysokoprocentowego napitku, a ja robiłam za kierowcę na powrót do domu. Zazwyczaj chodziło o imieniny Dziadka (ów ma w zwyczaju szybkie upijanie towarzystwa przy stole – pierwsza pada Babcia, która podobnie jak ja upija się już samym zapachem alkoholu). Dziadkowie mieszkają około siedmiu kilometrów od nas – i dobrze, że tylko tyle. Wystarczy, że na odcinku kilometra zaprezentuję swoje umiejętności za kierownicą i Wojtek-pasażer już jest całkowicie trzeźwy. Powiedzmy, że sytuacja i instynkt przetrwania tego od niego wymagają.
Być może kiedyś okoliczności zmuszą mnie do opanowania umiejętności poruszania się autem po mieście i nie będę zagrożeniem na drodze (szczerze sobie tego życzę, jako że te ‘okoliczności’ znaczą mniej więcej tyle, co mieszkanie w domu z ogrodem gdzieś na przedmieściach lub na wsi). Na dzień dzisiejszy jednak bardzo cieszę się, że na rowerze radzę sobie lepiej 🙂 Zwłaszcza że w obliczu zakorkowanych ulic oraz zatłoczonych i spóźniających się autobusów rower jest wyjściem wprost idealnym (latem) lub przynajmniej bardzo dobrym (zimą, gdy zamarzają paluszki, nos przybiera barwę buraka i spodnie przymarzają do ciała).

Ale o czym to ja… No właśnie. Znowu wyszła mi ‘krótka dygresja’ na parę stron.

Zmierzam do tego, że jako rowerzystka, pomykająca regularnie po – jakby nie patrzeć całkiem ruchliwych – drogach warszawskich myślałam, że nie są mi już straszni pędzący kierowcy, wymuszający pierwszeństwo, wyprzedzający mnie na rondzie i skręcający zaraz w prawo itd. Rzeczywistość jednak okazała się miażdżąco (na szczęście nie dosłownie) inna.

Mieliśmy w Grzybnie pętlę. Pętla ta miała w sumie niewiele ponad 30 km – czyli malutko, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę dające popalić ukształtowanie terenu. Niezliczoną ilość razy obiecywałam sobie, że tym razem pojadę dwie albo trzy pętle – za każdym razem po pierwszej nie miałam już siły psychicznej i determinacji do tego, żeby znowu pchać się na te same ulice. Za bardzo cieszyłam się z tego, że udało mi się wyjść bez szwanku z tych trzydziestu kilometrów. Że nadal żyję i mam wszystkie odnóża.
Droga wyglądała tak: po wyjechaniu z Grzybna wyjeżdżaliśmy na asfaltową drogę, po której jeździły głównie samochody osobowe. Bardzo spieszące się samochody osobowe, kierowane przez Kaszubów, którzy – proszę mi wybaczyć to śmiałe przypuszczenie – swoje dokumenty, uprawniające do kierowania pojazdem, kupili chyba na Allegro. Pierwsze 12 km jechaliśmy sobie pomiędzy wyprzedzającymi nas ‘na styk’ autami, po czym skręcaliśmy do Żukowa, gdzie zaczynała się prawdziwa zabawa. Kiedy udało nam się przecisnąć przez korek (chodnikiem, między pieszymi – nienawidzę tego, a na szosówce nie znoszę tego podwójnie; szerzej napiszę o tym następnym razem) wpadaliśmy na ulicę, na której mniej więcej co minutę wyprzedzała nas jakaś ciężarówka. Wszystko byłoby spoko, gdyby z naprzeciwka nic nie jechało. Niestety ruch w obie strony był na tyle natężony, że kilka razy miałam całkiem poważne i uzasadnione wrażenie, że tym razem się nie uda. TIRy wyjeżdżające sobie na czołówkę i zjeżdżające na swój pas niemalże dotykając się lusterkami – to jest coś. Co tam skoki na bungee, przejażdżki Monster Truckami i loty ze spadochronem – przedostanie się którąś z ‘naszych’ krajówek wystarczająco podniesie adrenalinę każdemu amatorowi mocnych wrażeń.
Najbardziej nie polecam przejazdu drogą nr 20, prowadzącą z Kościerzyny do Gdyni. Na nasze nieszczęście mieliśmy okazję trafić na nią wczesnym popołudniem w dzień roboczy – i niespecjalnie mieliśmy inną możliwość jak tylko tę, żeby jakoś dojechać nią do Egiertowa. To było najbardziej ekstremalne 6 km na rowerze, jakie dane mi było przeżyć. Obrazu rozpaczy dopełniał wiejący z dużą siłą wiatr, który potęgował wrażenie niebezpiecznego zmniejszania dystansu między naczepą a kierownicą roweru. Całe dzieciństwo przemknęło mi przed oczami, a Wojtek później powiedział mi, że byłam nachylona do tych TIRów pod takim kątem, że gdybym to zobaczyła, to zsiadłabym z tego roweru i prowadziła go do końca wycieczki. Przez całą drogę myślałam tylko: “na prawo, przewracaj się na prawo, przewracaj się na prawo…”.
Aż trudno mi uwierzyć w to, że właśnie na takich drogach przyszło mi odbyć pierwszą samotną wycieczkę na szosówce. Wobec tego wydarzenia niebezpieczeństwo przejazdu po warszawskich ulicach i wspomnianych wcześniej podwarszawskich wsiach zdecydowanie się dewaluuje. Chrzest bojowy zaliczony – utrzymałam pion między tirami, z podłożem spotkałam się tylko raz (morał: rower szosowy NIE przejedzie po głębokim piasku w lesie..lol :-)), obsługa pedałów spd już nie wydaje mi się czarną magią. Świetlana przyszłość przede mną, nie ma co 😉

Proszę mi więc wierzyć – późniejsze oddawanie się w pnącza wodorostów i gościnność rybek w Jeziorze Białym należało do przeżyć raczej uspokajających. Przynajmniej do momentu, kiedy wpadałam na ‘białego potwora’, zachłystywałam się wodą i przyspieszonym rozpaczliwcem popylałam do brzegu… Kto wie, czy ten obiekt nie był równie niebezpieczny i nieprzewidywalny co wielki MAN albo inna Scania.

Tak czy owak – człowiek jednak jest malutki. Zarówno w konfrontacji z kilkutonową ciężarówą, czy z głębią otwartej wody: jest drobinką.