Kiedy schodzenie po schodach jest największą torturą..

…to  znak, że najprawdopodobniej mam dobry humor.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś mnie tak bolało, jak obecnie bolą mnie nogi. Mam najhardkorowsze zakwasy na świecie. Wchodzenie po schodach jest w miarę znośne, ale schodzę jak Robocop. A wszystko dzięki niewinnemu treningowi, jaki zafundowałam sobie pierwszego stycznia.

Podczas gdy większość polskiego społeczeństwa leczyła kaca, leżąc na kanapie (lub pod nią/obok niej bądź  gdziekolwiek indziej), w Supraślu pod Białymstokiem spora część agilitowców rozpoczynała biegi na zawodach. To już jest być może dziwne, ale chyba jeszcze dziwniej jest ujrzeć w noworoczny poranek zjawę, która – ubrana w gustowny dresik – prześlizguje się po kolejnych piętrach klatki schodowej.



W ubiegłym roku zabawa sylwestrowa, choć niezmiernie udana, chciała mnie zabić. Chyba nigdy nie czułam się tak źle, jak miało to miejsce pierwszego stycznia 2010 roku. Szczegóły pomińmy wymownym milczeniem.

Początek 2011 pokonał mnie tylko pod względem pogody. Co prawda nie było bardzo zimno, tak przynajmniej twierdił termometr, ale za to była śnieżno-deszczowa zamieć i huragan. Jako dziarski biegacz zacisnęłam zęby, udałam że tego nie widzę, i już prawie, prawie wychodziłam z domu, aby zmierzyć się z tym żywiołem. Jednak przyszedł mi do głowy inny doskonały pomysł. I tak oto zafundowałam sobie wspaniały trening siły biegowej w ciepełku; to delikatnie powiedziane, bo myślałam że się ugotuję. Po drodze na setne piętro mijałam kilku zdziwionych sąsiadów-palaczy, którzy chyba nie byli pewni, czy to jawa, czy to sen.
Ostatnie dziesięć pięter pokonywałam co drugi schodek, bo coś podejrzanie mało się zmęczyłam. Po tym wszystkim zmierzyłam sobie tętno i umarłam z dumy, że w ciągu niespełna dwóch minut spada mi ono o ponad 25%. Nie przestałam umierać z dumy nawet następnego poranka, kiedy poczułam, że umieram od zakwasów. Każdy niedzielny krok był pasmem cierpień. Na spacerze z psem wybrałam krótszą trasę po Rezerwacie i skupiłam się na wybiegiwaniu psa przez rzucanie patyków.
Lecz cóż, nie ma że boli, kiedy postanowiłam, że rozpoczynam plan treningowy na 10 km wg Bartoszaka. I tak oto dzisiaj o ósmej rano dziarsko ruszyłam na bieżnię i przeleciałam na niej 10,5 kilometra. Trening był fantastyczny, ale podejrzewam, że mniej fantastycznie wyglądałam, kiedy starałam się zawiązać buty bez kucania. Jeśli przed treningiem twierdziłam, że czuję ból, to po nim zamienił się on w gehennę. Chyba jeszcze nigdy nie wracałam do domu tak powoli. Dobrze, że po drodze musiałam zrobić zakupy – w sklepie dało się trochę postać 🙂
Ciepła kąpiel chyba trochę pomogła, ale moje mięśnie czworogłowe uda nadal są twarde jak stal i bolące jak niepowiemco. Ich potworne boleści zagłuszają jęki pozostałych zakwasów, których w ostatnich dniach udało mi się nabyć wyjątkowo dużo.

W tym miejscu pora na małe wyjaśnienie. Dalsza część tego wpisu tylko pozornie nie ma związku z tym, co napisane wyżej. Uzasadniam to krótko ostatnim zdaniem i niech to na dzisiaj wystarczy.

Są takie dni, które chciałabym przewinąć do przodu; kazać im się skończyć jak najszybciej i mieć je z głowy. Zdarzają się, na szczęście, bardzo rzadko. Dbam o to, żeby w ogóle ich nie było, więc jeśli już się trafiają, to jest to sytuacja wyjątkowa. Są też takie dni, które chciałabym zatrzymać, nie pozwolić im się skończyć. Czasami są to dni wzniosłe, wyjątkowe z jakichś ważnych powodów – wtedy pragnienie ich utrwalenia jest całkiem uzasadnione i zrozumiałe. Ale często chciałabym nacisnąć przycisk z pauzą w dniach, które obiektywnie są całkiem zwykłe, banalne. Wiosną czy latem, kiedy jestem w stanie wycisnąć z dnia jak najwięcej i cieszyć się każdą godziną, kiedy można dokonać tak wiele, jest tak prawie codziennie. Jesienią i zimą trudniej zamienić zwykły dzień we wspaniałe, pełne dobrych emocji wydarzenie, więc tym bardziej chciałabym móc zatrzymać udane dni. Albo przynajmniej umieć zrobić replay następnego dnia.
Jestem absolutnie uzależniona od endorfin.

Możliwość komentowania została wyłączona.