Czas na podcast oraz zakupy i podarki najlepsze na ten wstrętny czas

Zamuliłam z publikacjami na blogu. I to bardzo. Wszystko dlatego, że jak mam do wyprodukowania zyliardy znaków ze spacjami i niekończącą się kolejkę zadań do zrobienia, to – całkiem szczerze – brakuje mi już zasobów do tego, aby klikać jeszcze dla siebie. Spełniam się jednak w nieco innej formie przekazu, co jest dla mnie zupełnie zaskakujące. Co prawda przyszłam tu dzisiaj w innym celu, ale korzystając z okazji chętnie przedstawię Wam moje nowe “dziecko”.

Pewnego wieczoru włączyłam kamerkę w kompie, żeby sprawdzić, co się stanie. Stały się dwa vlogi na jutubie. Wszystko fajnie, bo nie spodziewałam się, że jestem w stanie tak po prostu gadać, a potem to jeszcze opublikować i – co najciekawsze – zebrać przychylne recenzje swojej gadaniny. Doszłam jednak do wniosku, że gadane wideoblogi to jednak trochę przeżytek, więc gdy następnym razem naszła mnie wena, to zamiast kamerki, włączyłam dyktafon w telefonie. I poszło! I do tej pory idzie jak wściekłe. Nagrywanie podcastu, choć jest technicznie niemożliwie plebejskie z mojej strony, sprawia mi ogromnie dużo satysfakcji i wciąż zbiera dobre opinie. Jest mi z tego powodu szalenie miło.

A zatem bez dłuższych wstępów, zapraszam Was do słuchania i recenzowania. Jestem między innymi na Apple Podcasts i na Spotify, jednak jeśli wpiszecie w wyszukiwarkę “podcast Co ona gada”, to wyrzuci Wam mnie też z kilku innych platform. Cały czas jestem bardzo ciekawa Waszych komentarzy i sugestii.

Nie jestem tu jednak tylko po to, żeby przedstawić Wam swoją gadaninę. Pojawił mi się w głowie temat, który łatwiej mi będzie przedstawić na blogu niż w podcaście – będą obrazki, tytuły i linki. Wiecie doskonale, że nienawidzę jesieni i zimy. Cierpię z powodu ciemności, która odpuszcza na zaledwie kilka godzin w ciągu doby, a i tak zazwyczaj nie tak do końca. Więcej czasu spędzam na chacie, która jest jednocześnie moim biurem, a gdy wychodzę, to zazwyczaj 1) na trening, 2) bo muszę, 3) z psami na zasadzie “yolo, przecież się nie przeziębię w tych trampkach i w piżamie” (ostatecznie różnie z tym bywa). No ale do brzegu! Chciałabym Wam pokazać kilka rzeczy – sprzętów czy akcesoriów – które zdecydowanie umilają mi ten jesienno-zimowy żywot. Niektóre z nich są moimi osobistymi zakupami, inne prezentami, co za każdym razem będę wyszczególniać.

Rzecz numer 1 – głośnik Creative MUVO Play
Nie jestem melomanką, ale lubię posłuchać sobie muzy na czymś lepszym niż głośnik w Macbooku. Przeglądając głośniki Bluetooth w internecie, właściwie nie wiedziałam czego dokładnie szukam, ale widziałam, że to co mi się podoba, jest kurde drogie! Zapytałam więc o radę Rafała Hermana z Creative Polska: Rafał, powiedz mi, czego ja szukam? A Rafał na to: podaj adres, to podeślę Ci Muvo Play do sprawdzenia. Pomyślałam sobie, że hmm, chyba myślałam o czymś mocniejszym – czy taki mały wypierdek mieszczący się w garści będzie grał tak, jak to sobie wyobrażam? Jakie było moje zdziwienie, gdy rozpakowałam ten niewielki głośniczek, sparowałam z telefonem i odpaliłam wrotki. Mam kilka takich utworów testowych, które w brutalny sposób weryfikują jakość sprzętu grającego. To między innymi “Warp” w wykonaniu The Bloody Beetroots czy “Opera” Vitasa. To maleństwo tak huknęło, że szczena opadła mi na podłogę. Teraz gdy ktoś do mnie przychodzi, szuka tej potężnej stacji hi-fi, z której wydobywają się głębokie dźwięki. I znajduje tego mikrobka!

Jestem wybitnie zadowolona z tego głośnika i w ogóle nie mam potrzeby zamieniać go na inny. Jest ładowany kabelkiem USB, a jego bateria trzyma przyzwoicie długo. Kolejnym zaskoczeniem dla mnie była jakość połączenia Bluetooth. Jestem w stanie postawić telefon na jednym końcu swojego 42-metrowego mieszkania i pójść z głośnikiem na drugi jego koniec, a dźwięk dalej chodzi bez zarzutu. Mogę nawet zamknąć się z nim w łazience.

MUVO Play ma także funkcję zestawu głośnomówiącego, jednak jakość rozmów jest bardzo nierówna. Podczas gdy jakość odbieranego dźwięku zawsze jest w porządku, tak z wyłapywaniem mojego głosu czasem ma problem, a wtedy rozmówca prosi mnie, żebym przełączyła się na słuchawki, bo “słyszy mnie jak ze studni”.

Podsumowując – jak za tę cenę rewelacja. Według mnie równie dobrze mógłby kosztować dwa albo trzy razy więcej i dalej byłby warty swojej ceny. Ja dostałam go w prezencie (i nikt mi nie kazał go recenzować), ale jeśli weźmiecie go ze sklepowej półki, to również Was nie zrujnuje, bo jego cena detaliczna to około 140 złotych. Można go kupić między innymi w x-kom czy Media Markt.

Rzecz numer 2 – termoforek, termoforusio

Jakiś czas temu szukałam na Allegro jakiegoś artykułu do domu. Już nawet nie pamiętam co to było, ale pamiętam, że podczas dokonywania zakupu rzuciły mi się w oczy “inne przedmioty sprzedającego”. Przepadłam na tej stronie chyba na godzinę, wyszukując coraz to dziwniejszych rzeczy, które przecież koniecznie musiałam mieć. Zrobiłam wtedy bardzo dziwne zakupy, wyposażając się między innymi w zmieniającą kolory lampkę na kibel z czujnikiem ruchu. Może właśnie sobie śmiechnęliście ze mnie, ale – przypadek nie sądzę – kilka dni później wyczerpała mi się żarówka w toalecie (ta na suficie, znaczy się) i rzeczona lampka na kibel od tej pory spełnia naprawdę ważną funkcję w moim życiu. Nie przypadkiem mówię “do tej pory”, bo u mnie to bywa tak, że gdy coś się zepsuje, to łatwiej mi jest się przyzwyczaić do tej nowej, zepsutej rzeczywistości niż to naprawić. Tak właśnie jest z tą biedną żarówką. Mina przychodzących do mnie gości, którzy wybierają się do toalety i muszą wysłuchać o tym, że “tam nie ma światła, ale nie przejmuj się, bo kibel się świeci” – bezcenna.

Oprócz tej rzeczy, której nie pamiętam oraz tej super lampki, kupiłam wtedy także niewielki termofor. Gdy odebrałam przesyłkę, rozparcelowałam wszystkie te pierdoły, a wspomniany termoforek zamieszkał na długo w szufladzie. Jakiś czas później wysłuchałam podcastu Okuniewskiej (jeśli nie znacie – polecam z całego serca!) o “Przyjemnościach jesieni”. Niezły oksymoron, ale spodobało mi się to, jak mówiła o wspaniałości przytulenia się do termoforku w zimowy dzień. I w końcu nadeszła ta chwila, gdy postanowiłam przetestować to na sobie. Trafił mi się taki okropnie zimny, a do tego jakoś mentalnie ponury dzień. Wyciągnęłam termofor z czeluści, napełniłam wrzątkiem i umieściłam pod swetrem. Ooooooooo. Nawet gdy o tym piszę, przypominam sobie to błogie uczucie, które na mnie wtedy zstąpiło. To jest naprawdę fantastyczne akcesorium! Jeśli kiedykolwiek marzyliście o tym, żeby podczas pracy przytulać się do kaloryfera albo macie czasem potrzebę obejmowania dłonią kubka z gorącą herbatą/kawą, to jest alternatywa, która w Was też wywoła to błogie “ooooo”.

Na termoforeczek wydałam nieco ponad – ho ho ho! – 8 złotych. Kupowałam na Allegro od użytkownika Martomzoo, który jest chyba czymś w rodzaju sklepu “1001 drobiazgów”, bo można u niego wyhaczyć mydło i powidło. Rozważam kupno kolejnych dziesięciu i szczelnego obkładania się nimi w przypływie jesiennej desperacji.

Rzecz numer 3 – plecak rowerowy

Plecaków ci u mnie dostatek. Jest plecak specjalnie na sprzęt pływacki, jest kilka takich z pakietów startowych z triathlonów… A tu bang: pewnego dnia sklep Rowertour postanowił zrobić mi prezent i obdarować mnie plecakiem z przeznaczeniem na rower. Rzeczywiście, takiego jeszcze nie miałam. Jednak czy plecak może się w jakiś wyraźny sposób różnić od swojego plecakowego kuzyna? Okazało się, że tak, owszem!
Do tej pory, gdy jechałam rowerem w kiepskiej pogodzie, musiałam liczyć się z tym, że plecak zafafluni mi się bardziej niż wszystkie inne akcesoria i elementy garderoby, zwłaszcza jeśli nie miałam akurat błotnika (czyli prawie zawsze). W szczególnie pechowych sytuacjach było jeszcze gorzej, bo cierpiała również zawartość plecaka, a tą nierzadko bywają u mnie książki czy laptop (na szczęście w wodoodpornym etui). Plecak ratował mi także spokój ducha na jachcie. Niby jachty się tak łatwo nie wywracają, ale przecież ja jestem mną, więc nigdy nie wiadomo.

XLC BA W35 – wodoodporny, odblaskowy i BARDZO wygodny na rowerze – praktycznie go nie czuć. W przeciwieństwie do nierowerowych plecaków nie muszę się obawiać, że niepostrzeżenie poluzuję jeden z pasków albo że cały sprzęt będzie mi latał na plecach. Swego rodzaju wadą jest niezbyt wielka pojemność – sprzęt basenowy się mieści idealnie, ale już niewiele poza tym.

Z przyjemnością się przyznaję, że ów plecak dostałam za darmoszkę, ale jeśli byliście w tym roku grzeczni, to może święty Mikołaj przyniesie Wam go pod choinkę? Jeżeli byliście diabłami wcielonymi to cóż, kupcie go sobie sami – możecie go wyrwać tutaj – w Rowertour za 363.90 złotych. Wbrew nazwie, ten sklep jest rajem nie tylko dla rowerzystów, lecz także dla wszelkiego rodzaju eksploratorów i wędrowców, a plecaki turystyczne to tylko jedna z wielu kategorii, która ich/Was tam może zainteresować.

Rzecz numer 4 – zakupy w księgarni Nieprzeczytane.pl

Z księgarniami i bibliotekami mam bardzo duży problem logistyczno-moralny. Wchodzę do biblioteki, żeby tylko oddać książki, bo przecież i tak nie mam teraz czasu na czytanie. Ale skoro już tu jestem, to przejdę się między regałami. I bach. I bach. I jeszcze raz bach i już sunę do pani bibliotekarki z trzema wolumenami. I tak jest ciągle. Podobnie w księgarni, choć tam za to wynoszenie książek z lokalu trzeba zapłacić, więc nieco łatwiej mi jest się zahamować. Ale! Szukałam ostatnio jednej, jedynej książki i o dziwo znalazłam ją w internecie, w całkiem prawilnej księgarni, za cenę wyraźnie niższą niż w pozostałych księgarniach. Nieopatrznie weszłam na stronę Nieprzeczytane.pl i po chwili miałam już w koszyku osiem książek. Czym prędzej przeklikałam się przez cały proces, łącznie z zapłatą, aby zdążyć to zrobić zanim się zorientuję, że to bez sensu. Jak miło było odebrać paczkę pocztową po brzegi wypełnioną książkami, za które zapłaciłam łącznie nieco ponad 120 złotych. Yay! I to wcale nie jest jakaś tam krótka promocja – oni te książki cały czas mają w takich śmiesznych cenach. Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie to działa, ale who cares – ważne że działa. I chyba znowu narobiłam sobie smaka na to, żeby zrobić jakieś małe zakupki…