Haha, “bez komplikacji”, SEEEEERIO?????

Pisząc w relacji z gdańskich zawodów sprzed tygodnia, że odbyły się one niemalże bez komplikacji, nie mogłam się pomylić bardziej. Mija właśnie mój szósty dzień bez treningu i mogę tylko się cieszyć, że skończyło się tylko na tej niedogodności. Zakładam, że najgorsze już za mną, choć może lepiej by było, żebym już nie zapeszała.

Dziesiątki z Was pytały mnie już, co mi się właściwie stało, więc spieszę z odpowiedzią. Jak już wiecie, okazało się, że moja skóra ekstremalnie mocno nie lubi ketoprofenu w sprayu, aplikowanego na spód jednej ze stóp z powodu zapalenia rozcięgna podeszwowego. Choć spray trafiał w miejsce absolutnie osłonięte od promieni słonecznych, wystarczyło że gdziekolwiek indziej na skórę trafiło mi trochę aerozolu. I dosłownie zjarało mi skórę.
Reakcja uczuleniowa/fototoksyczna kiełkowała już od piątkowego wieczoru. W sobotę zobaczyłam na stopach pierwsze zaczerwienienia, w niedzielę rano pojawił mi się na stopie pierwszy pęcherz. Jednak to wszystko było powierzchowne i bardziej drażniło niż bolało. Choć w sobotę w nocy czułam się na tyle źle, że nie spałam prawie do drugiej w nocy, byłam przekonana, że nic gorszego z tego już nie będzie. Bo i czemu miałoby być? Przecież to głupotka.

Wystartowałam w zawodach w Gdańsku, poczekałam do dekoracji, wróciłam do domu rowerem. Łącznie spędziłam z siedem godzin na słońcu, starając się osłaniać wrażliwe miejsca. Po powrocie czułam już, że dzieje się coś niedobrego, ale to wciąż nie było ekstremalnie niepokojące. Poszłam do apteki dyżurnej, kupiłam maść na oparzenia z myślą, że lada chwila będzie po sprawie.

Start w zawodach wyszedł bardzo dobrze, choć nie czułam aż takiej mocy jak w Bydgoszczy. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z tego, z czym walczy mój organizm. W poniedziałek, gdy zaczęło być gorzej, odwiedziła mnie Marta z wizytą lekarsko-koleżeńską i powiedziała, że według niej powinnam mieć ban na sporty do środy. Prawie się na nią wtedy obraziłam, no bo jak to do środy? Przecież to za sto lat. Ja DZISIAJ zamierzam jeszcze pójść na rower. Moje plany zostały zweryfikowane, gdy tylko okazało się, że nijak nie jestem w stanie umieścić stopy w bucie kolarskim. Udało mi się jedynie założyć luźne buty, aby wyjść z psami pod blok. Nie było mnie może siedem minut, a potem przez pół godziny dosłownie wyłam z bólu, bo czułam się tak, jakbym trzymała stopy w ognisku.

Te zdjęcia, które Wam wklejałam w poprzednim wpisie, to nie było nawet 10% tego, co nastąpiło później. Niestety wciąż marzę o tym, żeby moje stopy wyglądały znowu tak dobrze jak na tamtych zdjęciach. Jestem bardzo odporna na drastyczne widoki, ale to co się stało, obrzydzało i przerażało nawet mnie samą. Pierwszy raz w życiu naprawdę bałam się, co będzie dalej. Ze stóp zrobiły mi się dwa spuchnięte, obrzmiałe, czerwone kołki pokryte ogromnymi pęcherzami, nabiegającymi surowicą i krwią. Gdyby mi ktoś opowiedział, że można sobie coś takiego zrobić ketosprayem, i to z rykoszetu, to bym nie uwierzyła. Pomyślałabym, że to jakaś ściema albo że ktoś wylał sobie na skórę pół butelki tego specyfiku i nie zważając na ostrzeżenia lekarza, poszedł na osiem godzin na plażę. Przysięgam, nie widziałam jeszcze czegoś takiego.

Na domiar złego z poniedziałku na wtorek zaczęłam czuć się ogólnie bardzo źle. Nie spałam, nie miałam apetytu, było mi słabo, a stopy pulsowały, puchły, walczyły i niestety wciąż ewoluowały. Wybłagałam swojego ubezpieczyciela o dopisanie mnie pilnie do dermatologa. Wcześniej musiałam pojechać do innego lekarza w sąsiedniej dzielnicy Gdańska na wizytę, którą miałam umówioną od dwóch miesięcy. Myślałam już o odwołaniu jej, jednak skoro i tak musiałam się ruszyć, postanowiłam załatwić dwie sprawy za jednym zamachem. Pozawijałam te biedne stopy w bandaże, skarpetki i sandały i w tym grażynowym zestawie dotoczyłam się do SKM-ki. Już samo to było eksploatującą wyprawą. Wysiadłam z pociągu, mając do przejścia jakieś 700 metrów do przychodni… i w tym momencie rozpętała się ulewa. Na miejsce dotarłam mokra jak szczur; lało się ze mnie tak, jakbym wyszła właśnie spod prysznica. Zanim podeszłam do rejestracji, wyciskałam koszulkę z deszczówki do umywalki w toalecie. Następnie odbyłam krótką rozmowę z panią w rejestracji, z której wyniknęło, że pan doktor jest przecież na urlopie i “ojej, nikt pani nie powiadomił?”.
Wyszłam z przychodni, będąc gotowa rozpłakać się na środku ulicy. Wiedziałam już, że mam bardzo przerąbane, bo stopy w zamoczonych bandażach znowu zaczęły wołać, że płoną. Zamiast jechać do kolejnej przychodni, oddalonej o najwyżej 2-3 kilometry, musiałam gnać z powrotem do Sopotu, żeby się przebrać, zmienić opatrunki na nogach i pojechać jeszcze raz do Gdańska. Po drodze rozpadało się znowu, więc doszłam do domu przemoczona od stóp do głów, a co gorsza, jedyne buty, które byłam w stanie włożyć, również były mokre jak po kąpieli. Bezpośrednio przed wyjściem suszyłam je suszarką do włosów.
Zrezygnowana i obolała, postanowiłam nie jechać do Gdańska komunikacją miejską, ale samochodem na minuty. Boże, pobłogosław tego, kto wymyślił system miiMove. Szkoda tylko, że najbliższe miejsce do zaparkowania znalazłam dwa skrzyżowania od przychodni, więc i tak czekał mnie niezły spacer, oczywiście znowu w deszczu.

Pani doktor przepisała mi cały arsenał lekarstw – dwa różne sterydy miejscowo, jeden doustnie, antybiotyki, do tego przeciwbóle. Nigdy nie dostałam aż tak hardkorowej recepty, ale powiedzmy sobie szczerze, nigdy – przynajmniej w dorosłym życiu – nie byłam aż tak zajebiście chora. Grzecznie wszystko wykupiłam, ciesząc się, że dwa dni wcześniej obdarowano mnie nagrodą finansową na zawodach. Cóż, za hajs z triathlonu baluj…

Po wyjściu z przychodni stwierdziłam, że mam za dużo cebuli w sercu, aby wracać w korkach samochodem wynajmowanym na minuty, więc potoczyłam się do kolejki. Jednak zanim to zrobiłam, na pocieszkę poszłam do empiku po książkę, na którą czaiłam się już chyba z pół roku. To był prawie dobry deal – książka zamiast wypożyczenia fury – a byłby bez “prawie”, gdyby nie okazało się, że przy docelowej stacji SKM zabrakło mi i autobusu, i Mevo, więc czekał mnie jeszcze ponadkilometrowy spacer do domu.

Jeszcze we wtorek wypsikałam na stopy cały spray z deksametazonem. Wieczorem stwierdziłam, że chyba rozpylam ten środek zbyt blisko twarzy, bo od wdychania tego zaczyna mnie boleć gardło. Niedługo później nie mogłam pozbyć się posmaku krwi i wrażenia, że gardło z krtanią też mam opuchnięte. Środę spędziłam całą w domu, wychodząc jedynie z psami na dwór. Jak nie ja. Nie miałam jednak zbyt wielkiego pola do manewru. Czułam się fatalnie, a oprócz bolących stóp doskwierało mi ogólne silne osłabienie. Tylko tego dnia zużyłam 40 jałowych opatrunków, butelkę octeniseptu, tubkę maści z metyloprednizolonem i spray z deksametazonem. Bawiąc się w OIOM równo co półtorej godziny przez cały dzień, zdążyłam wysłuchać dwóch odcinków podcastu. I oczywiście znowu nie spałam. O pierwszej w nocy odwoływałam spotkania umówione na czwartek.

Miałam jednak tego dnia do załatwienia parę spraw, z których najważniejszymi było załatwienie recepty na kolejne maści i spraye oraz odebranie z przychodni wniosku o TUE i wysłanie go do Polskiej Agencji Antydopingowej. Zanim jeszcze wykupiłam z apteki steryd, wiedziałam już, że aby brać go na legalu, będę potrzebowała wyłączenia do celów terapeutycznych. Nie mam jeszcze odpowiedzi, więc trzymajcie kciuki, bo jeśli odpowiedź będzie negatywna, to będzie mi mocno pod górkę.

Przed 11:00 wyszłam na przystanek autobusowy i czekając tam, zastanawiałam się, czy mam w ogóle siłę na tę eskapadę. Pomyślałam sobie jednak, że załatwię co trzeba raz-dwa i wrócę grzecznie chorować. Spoiler: wróciłam o 17:30.
W dużym skrócie: pojechałam najpierw na Przymorze, żeby odebrać od koleżanki rzeczy, które miałam wziąć już dawno temu. Korzystając z okoliczności, miałam stamtąd jechać dosłownie dwie ulice dalej do serwisu aparatów fotograficznych. Słońce waliło i paliło, między innymi na moje dłonie, które – rzecz jasna – również oberwały ketosprayem i także puchły i pokrywały się pęcherzami. Choć obok mnie stało z piętnaście rowerów Mevo, postanowiłam szukać MiiMove’a. Znalazłam, a jadąc… przegapiłam skrzyżowanie do zawracania. A zatem z Przymorza na Przymorze pojechałam przez Wrzeszcz i Zaspę.

Standardowy człowiek pewnie w ten sposób wykorzystałby swój dzienny limit epickich faili, jednak umówmy się, że w tym kontekście nieco odbiegam od standardów. Zaparkowałam w miejscu, które wskazał mi gps i za jasną cholerę nie mogłam znaleźć docelowego adresu, mimo że byłam w tym serwisie jeszcze w tym roku. Przeszłam wzdłuż cały falowiec w jedną i w drugą stronę. Trzy razy myślałam że zemdleję i dwa razy że zwymiotuję. Nie mogłam wyjść ze zdziwienia, że głupie oparzenia powodują tak silne objawy ogólnoustrojowe. Potem znalazłam serwis, załatwiłam co trzeba, znalazłam “swój” nieszczęsny samochód i pojechałam nim do Wrzeszcza, tym razem nieco normalniejszą trasą. Odebrałam z przychodni wniosek o TUE i korzystając z okazji spytałam pana w rejestracji, czy jest szansa na dopisanie mnie pilnie do dermatologa lub choćby do internisty. Pan przejrzał grafiki lekarzy i powiedział, że niestety nie. Pokazałam panu swoją dłoń. Pan natychmiast zadzwonił do lekarza i okazało się, że jednak tak. Zapisali mnie na za dwie godziny. Miałam więc czas, żeby znaleźć ksero, zeskanować i skserować wniosek, pójść na pocztę, po drodze zrobić małe zakupy i wrócić pod gabinet lekarza. “No, już prawie po wszystkim na dzisiaj, nawet gładko poszło”, pomyślałam sobie, gdy lekarz drukował receptę na kolejne specyfiki do torturowania oparzeń. Zdążyłam się jednak pochwalić, że chyba podrażniłam sobie tym wszystkim gardło, bo od wtorku nie przestaje mnie boleć. Szybkie oględziny i za dwie minuty doktor drukował receptę na… kolejny antybiotyk. “Ma pani jeszcze anginę ropną”.

WHAT. THE. FUCK. IS. GOING. ON.

Napisałam trenerowi, że okoliczności się kumulują. Uwielbiam jego podejście, bo odpisał mi, że w sumie jeśli mam chorować, to może i lepiej że teraz. No i w sumie faktycznie. Napisałam też koleżance, że całe szczęście, że odwołałam poranne spotkanie, bo jeszcze bym ją zaraziła anginą. Odpisała mi, że Sławomir, więc idąc środkiem miasta jednocześnie się rozpłakałam i roześmiałam.

Czując się jak ostatnia ofiara losu, objęłam azymut na dom, by wywiesić białą flagę i pogodzić się z tym, że muszę sobie przez chwilę grzecznie pochorować. Po drodze jeszcze poszłam do jednej apteki, potem do drugiej i trzeciej, bo w poprzednich były braki, następnie zrobiłam sobie zakupy na kilka dni, obejmujące również zgrzewkę wody mineralnej, potem odebrałam paczkę. Następnie zorientowałam się, że jestem jakieś 600 metrów od domu, ale jeśli będę próbowała przemieścić się z tym wszystkim pieszo, to już na pewno zemdleję. Znalazłam więc – trzeci raz tego dnia – miiMove’a, i to niestety nie jest post sponsorowany przez miiMove’a. Boże, życie byłoby o wiele prostsze, gdyby był.

A więc gdy wróciłam do domu, wyszłam z psami, to posprzątałam sobie jeszcze chatę, łącznie z odkurzaniem i myciem podłóg, bo przecież chorować trzeba w godnych warunkach. Następnie walnęłam się na wyro i szybko poczułam, że staję się częścią kanapy, moja głowa waży 30 kilo, a stopy mają do mnie pretensje o te nieodpowiedzialne wycieczki. Nie muszę chyba dodawać, że nie za bardzo spałam tej nocy.

W piątek wreszcie zaczęło się trochę poprawiać, choć wciąż nie wiem ile w tym organicznego procesu, a ile działania tego niepoprawnego zestawu leków. W każdym razie zaczęłam móc z powrotem myśleć. O ironio, myślałam że mając trochę “wolnego” czasu, przynajmniej trochę popracuję. Ni cholery. Czułam się tak okropnie źle, że zaliczyłam najbardziej niekonstruktywny tydzień swojego służbowego życia. Prawie wszystko nadrobiłam pomiędzy wczorajszym wieczorem a dzisiejszym przedpołudniem, jednak i tak jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo przeceniłam swoje szanse na roboty w czasie choroby.

Jak jest teraz? Poprawia się, zarówno “na dole” jak i “na górze”. Ale to jeszcze chwilę potrwa. Mam oczywiście całą dokumentację fotograficzną, ale pokażę ją Wam dopiero wtedy, kiedy wrócę do trenowania i nie dostanę od tego gangreny. Mówię całkiem poważnie, bo na razie – choć poprawa jest znaczna – moje stopy cały czas wyglądają, jakbym wzięła je z mięsnego. Myślę że podobny efekt można by osiągnąć, gdyby włożyć stopy do ogniska i je tam przytrzymać ze 30-40 sekund.

A więc w środku sezonu, w środku lata załatwiłam się jak jeszcze nigdy w życiu. Brak mi słów na to, jak bardzo jestem zła na tę sytuację, ale mówiąc najzupełniej szczerze, jestem dużo spokojniejsza niż byłabym w zeszłych latach. Chyba naprawdę wydoroślałam. Pogodziłam się z tym, że w przyszły weekend nie wystartuję w zawodach w Elblągu, ba – do tej pory nawet nie wrócę do pływania. Zarówno do tej, jak i do innych aktywności już strasznie mnie nosi, choć nadal nie czuję się zdrowa. Marzę o tym, żeby wyjść na rower i wiem, że jak wrócę, to będę się z tego cieszyć jeszcze bardziej obsesyjnie niż dotychczas. Cóż, ludzie miewają gorsze kumulacje pecha…

Wierzę że sezon jeszcze się dla mnie nie skończył. Nie rozkminiam nad tym, czy trudno czy łatwo będzie mi się wracało do trenowania. Jestem naprawdę dobrej myśli, bo w stosunku do moich oczekiwań, ten sezon dał mi naprawdę dobre rezultaty. W tym roku bardzo obniżyłam sobie poprzeczkę, bałam się tego co będzie, nie miałam też takich warunków do trenowania jak we wcześniejszych sezonach. Mimo to okazało się, że jest zaskakująco dobrze. Zatem teraz też nie zastanawiam się bez sensu, bo to mi nie przyniesie zupełnie nic konstruktywnego. Po prostu skupiam się na zadaniu, jakim jest jak najszybszy powrót do zdrowia.

Ostatnio żyłam jak na speedzie, latałam z miejsca na miejsce, a mój grafik – głównie służbowy i życiowy – pękał w szwach. Sama się chwilami z siebie śmiałam, że w jednej dobie upycham ze cztery. Czasem miałam wrażenie, że tego jest za dużo, że nie wyrabiam, że mam na sobie więcej odpowiedzialności niż mogę znieść. Czułam, że potrzebuję chociaż na chwilę się zatrzymać, spojrzeć na siebie z boku, powiedzieć sobie: good job, you are doing a good job. Zrzucić z siebie ciągłe samopospieszanie się harmonogramem i pójść sobie na plażę, od której dzielą mnie na codzień zaledwie dwa kilometry. Tak blisko, a tak daleko, bo ciągle coś… Dopiero gdy pojechałam do Bydgoszczy, gdy zaliczyłam wyścig niebywały, wprost magiczny, na sto poziomów powyżej moich oczekiwań, mogłam sobie powiedzieć: Aśka, super to było.

Koleżanka-pani doktor opieprzyła mnie przedwczoraj strasznie, że latam po mieście, zamiast siedzieć w domu. Że mam teraz szanować każdy mikrowat energii i zapewnić sobie jak największy komfort życia, żeby organizm mógł się skupić na zdrowieniu. I że mam się cieszyć, że mimo spełnienia kryteriów kwalifikacyjnych nie zabrali mnie do szpitala. Kolejna lekcja pokory i sprawdzian mentalnych sił. Rzeczywiście, byłoby słabo, gdyby w tamtym punkcie, który okazał się kulminacyjny, poszło to jeszcze odrobinę dalej. Fajnie jest być silnym i niezależnym człowiekiem, ale zwłaszcza odkąd mieszkam sama, jeszcze bardziej zwracam uwagę na takie rzeczy. Moja niedyspozycja oznaczałaby duży problem. Priorytety. I to jest rzeczywiście chyba ten moment, kiedy muszę się zatrzymać i zamiast rozglądać się wokoło, spojrzeć na siebie i poklepać się współczująco po ramieniu, tak po przyjacielsku. Bo jeśli kiedykolwiek mi przyjdzie do głowy, żeby myśleć sobie, że jestem słabeuszem, że nie radzę sobie z życiem albo czegoś nie ogarniam, to przysięgam, że wrócę pamięcią do tego wtorku i tej środy i tego czwartku, kiedy po raz kolejny udowodniłam sobie, że może w jakichśtam obszarach jestem nieogarem, ale w innych to jestem raczej nadogarem. Szkoda tylko że takim kosztem, heh.