Roz… że co?!

Nie odzywałam się prawie przez miesiąc! Trochę lipa, ale nauczyłam się już, że jeśli mam smęcić albo – co gorsza – narzekać, to lepiej dla wszystkich, jeśli po prostu zamknę dziób i przeczekam. Może niesłusznie? Jakoś nie do końca uśmiecha mi się tryb wiecznej instagramowej autoreklamowej rzeczywistości, w której niemal zawsze świeci słońce, a nawet jeśli pada deszcz, to jest ciepły, letni, nie zamacza ubrań, nie mrozi palców u stóp i dobrze wychodzi na fotkach. Dostosowuję się do tego tylko w takim stopniu, w jakim muszę.

Tydzień temu zaczęła się jesień, którą poprzedziło gwałtowne lato. Czułam się w obowiązku z całej siły wykorzystać te niespodziewane upalne dni i nawet – pierwszy i ostatni raz w roku – poszłam położyć się na plaży na kocyku z zamiarem czytania książki. Codziennie na nowo zachwycam się miejscem, które wybrałam sobie do życia. Cudownie jest mieszkać tam, gdzie ludzie przyjeżdżają odpocząć, odetchnąć, zresetować się. Chłonę to tak bardzo, jak tylko się da.

We wrześniu miało się tu pojawić jeszcze kilka relacji ze startów, między innymi z Malborka, z biegu w Gdańsku i z duathlonu w Gniewinie. Ale jak wiadomo, życie życie jest nobelon i relacji nie będzie.

Bardzo chciałam jeszcze raz w tym sezonie rozprawić się z dystansem połówki. Start w Bydgoszczy był zbyt bajeczny (nawet mimo tej spektakularnej bomby na biegu), a start w Gdyni zbyt beznadziejny (mój pierwszy świadomy i dobrowolny DNF!), żeby wyszła z tego satysfakcjonująca średnia. No więc miał być Malbork. W połowie tygodnia, na parę dni przed startem, nagle się rozłożyłam – dość mało konkretnie, bo nic wielkiego mi nie było… poza dramatyczną niemocą, bólem głowy i niechęcią do wyjścia z wyra choćby po to, żeby odcedzić psy. Jak na mnie, sytuacja była dość poważna. Na domiar złego moje plecy, które ewidentnie nie lubią pierwszej połowy września, zaczęły się odzywać i nie były to bynajmniej miłe odzywki. Last but not least, wstyd się przyznać, ale złapałam się na tym, że podchodzę do tego startu na zasadzie “no jakoś to będzie”. Może gdyby był to dystans sprinterski, to miałoby to jakiś sens, ale połówka? No, zachowajmy resztki powagi.

Odpadł mi więc ostatni zaplanowany triathlon tego roku. Miałam wrażenie, że to już koniec sezonu i że zaraz sobie odpocznę. Do tej pory w histerii uciekałam przed roztrenowaniem. Przez te wszystkie lata byłam przekonana, że nie potrzebuję i nie chcę robić sobie żadnej przerwy pomiędzy sezonami, że mogę skończyć jeden sezon i od razu lecieć po następny. Tak było też w zeszłym roku. Wszystkie sugestie i nalegania trenerów odbijały się jak od dźwiękoszczelnej ściany. Niestety tym razem pożałowałam tego wyjątkowo szybko, bo już na przełomie jesieni i zimy. Tak jak do pewnego czasu “żarło”, tak żreć przestało i znalazłam się na równi pochyłej. [PS Co roku jest to samo, jesienią umieram, zimą jestem zombie, nie wiem jak się z tego uratować]. Niespecjalnie poradziłam sobie psychicznie z tym, że nie idzie, więc nie szło jeszcze bardziej i zima była dla mnie jednym wielkim kryzysem. Szczerze – nie życzyłabym tego najgorszemu wrogowi, gdybym oczywiście takowych miała. W pewnym momencie myślałam, że już mam po sezonie, do którego jeszcze było daleko.

Trudno mi nawet jednoznacznie ocenić ten rok. Z jednej strony wiem, że stać mnie na znacznie więcej. Z drugiej strony nie wiem, czy stać mnie na spełnienie tych warunków, których to ode mnie będzie wymagało. Myślę że nie odczułam jeszcze na sobie, co to znaczy ciężki trening, a czuję się niewspółmiernie zmęczona w stosunku do tego co robię. Wiem że popełniam sporo błędów, co prawda znacznie mniej niż w poprzednich latach, ale być może ich znaczenie jest coraz większe. Może dlatego że jestem coraz starsza? Uch, och. Boję się tego momentu, w którym zacznę pisać o upływającym czasie jak o naturalnym, neutralnym stanie. To zdecydowanie jeszcze nie teraz.

Smok próbuje zrozumieć jesień. Ja nawet nie próbuję. Fotka dzięki refleksowi i umiejętnościom Agaty Łapińskiej.

 

Zdarzyły mi się częściowo bardzo dobre starty – najlepszym z nich była chyba Stężyca, gdzie było zimno, wietrznie i wszystko na “nie”, a ostatecznie zdecydowanie większa część startu poukładała mi się świetnie. Był Susz z pływaniem lepszym niż zwykle, był Elbląg, gdzie wreszcie pojechałam rower jak człowiek, no i Bydgoszcz, gdzie jeszcze w 3/4 zawodów czułam się jak księżniczka w kolorowej bajce. To wszystko daje mi znać, że mogę.

Nadal jednak mam w sobie jeszcze trochę za dużo rebelianta. Ze wszystkim próbuję dyskutować, zadaję po osiemnaście pytań pomocniczych do każdego polecenia, kłócę się i na pewne rzeczy (jak na przykład za dużo odpoczynku) nie chcę się zgodzić. A to jest, jak widać, coś za coś.

Do kolejnego sezonu chcę trenować inaczej. Nie będę już trenować pływania z elementami triathlonu, ale – bang! – triathlon. Wiąże się z tym przede wszystkim zmniejszenie udziału pływania w planie treningowym. Nie jest to dla mnie łatwa decyzja, zwłaszcza że w basenie czuję się doskonale i to właśnie tam najszybciej mija mi czas. Chciałabym jednak żeby ta zmiana sprawiła, że poczuję się tak w bieganiu.

Bieganie, bieganie… No właśnie, chciałam “jeszcze trochę pobiegać”. Planowałam wystartować na dychę w Biegu Westerplatte (w zeszłą niedzielę), potem w mistrzostwach Polski w duathlonie (w najbliższą niedzielę), następnie w półmaratonie w Gdańsku i na sam koniec jeszcze w Biegu Niepodległości w Gdyni, czyli 11 listopada. Nie trzeba być wybitnym matematykiem aby stwierdzić, że chciałam trenować jeszcze przez dwa miesiące. Przyznaję, że ja nie do końca sobie to uświadamiałam i wydawało mi się, że to już za chwileczkę, już za momencik będzie się trzeba (można) zresetować przed wyzwaniami kolejnego sezonu. Kiedy dotarło do mnie, że to jeszcze tyle czasu, zrobiło mi się trochę niemrawo – nie byłam pewna, czy tyle dociągnę. Ostatnio polowałam na dobre dni i wykorzystywałam je ile się da, bo niepokojąco często i nie zawsze zapowiedzianie przeplatały się z dniami kompletnej niemocy i bardzo kiepskiego samopoczucia. Udało mi się jeszcze zmartwychwstawać (dzięki Jakub za pomocną dłoń, jesteś gość!), więc sądziłam, że plan dozipienia do połowy listopada ma szansę powodzenia, ale nadal po głowie kołatała mi się myśl, że niestety w tej konkretnej chwili jestem na skraju obciążenia, które mogę znieść w dobrym zdrowiu.

No i cóż. Stwierdzam że organizm to jest jednak dość mądra maszyna. Wojtek jeszcze sugerował mi, że jeśli czuję się bardziej kiepsko niż spoko, to żeby przesunąć to roztrenowanie na już teraz. No ale co ja będę się mazać – póki idzie, to dajmy temu iść. Wiedziałam, że jeśli odpuszczę tak po prostu, to miną może trzy dni tego wielce wyczekiwanego odpoczynku i znowu będę kombinować, żeby jednak wrócić do planu i potyrać do zaplanowanych biegów. Na co mój organizm powiedział: DLACZEGO MNIE KURDE NIE SŁUCHASZ GŁUPIA PAŁKO??????

I jebło.
Zrobiłam z bólem jeszcze trzy treningi biegowe, w tym jeden mocny. Wszystkie wyszły spoko, ale na ostatnim z nich byłyby już płacz i zgrzytanie zębami, gdyby nie fakt, że był akurat wschód słońca nad morzem w Sopocie. Więc niczego nie żałuję.

Fakt jest jednak taki, że przeciążyłam sobie ostro coś w okolicy piszczeli i od tygodnia nawet nie próbuję biegać. Uważam że i tak mam super wielkie szczęście, bo odkąd mam pod ręką najlepszą opiekę fizjoterapeutyczną, to niczego się nie boję i właściwie się nie kontuzjuję. Od dwóch lat miałam tylko dwie sytuacje, w których musiałam przerwać treningi. Pierwszy był rok temu we wrześniu, gdy (błagam, nie śmieszkujcie, to bolało) podskoczyłam na basenie i poczułam że mój bok przebija włócznia jak kurde Jezusowi na Golgocie. Wtedy dwa dni przeleżałam na płasko, a potem pojechałam do Redy i już było tylko lepiej. Drugi raz jest teraz. Jak na mnie to naprawdę dobra statystyka, bo ci, którzy mnie znają z lat 2010-2014 wiedzą, że byłam człowiekiem-kontuzją i praktycznie co chwilę miałam albo hardkorowe przeciążenia (m.in. złamanie zmęczeniowe kości strzałkowej) albo bardzo dziwne urazy (jak walnięcie potylicą o beton).

No więc chociaż od kilku akapitów próbuję to jakoś zgrabnie zawoalować i oddalić w czasie to smutne wyznanie, to jednak wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Chyba przyszedł czas na moje pierwsze świadome i dobrowolne roztrenowanie. Wciąż brzydzę się tym słowem. Oraz nie tak je sobie wyobrażałam. Miałam sporo dalekosiężnych planów na tę nadzwyczajną okazję, a jak na razie moja głowa kompletnie nie ogarnia co się tu dzieje. Jeśli wstaję rano i nie mam na ten dzień zaplanowanych treningów, to opcje są dwie: 1. następnego dnia mam zawody lub 2. jestem chora i mam L4. Tym razem nie ma ani zawodów, ani smarków, więc… jest to dziwne. Na szczęście, choć nie mogę biegać, sport nie jest zabroniony nawet w tak zasranej sytuacji. Wczoraj już śniło mi się, że po kilku tygodniach nicnierobienia biegnę prosto na start zawodów triathlonowych na dystansie 1/8 i odliczam sekundy do tego pięknego i wytęsknionego momentu, w którym moje płuca i serce staną w ogniu.

Niemniej, z nieukrywanym zaskoczeniem odkrywam różne dziwne rzeczy, na przykład że istnieje godzina 22:30. Jest mi bardzo dziwnie i niecodziennie z tym, że nie snuję się zmęczona jak zombiak i że mam siłę i ochotę na jakieś absurdalne rzeczy, jak porządki w dawno zapomnianych zakamarkach mieszkania. Wysypiam się, wstaję dobre trzy godziny później niż zwykle w roku szkolnym (7:30 zamiast 4:30) i powoli przestaję mieć z tego powodu dramatyczne wyrzuty sumienia. Zachowuję się w tym wszystkim trochę jak Es, nasz maliniak, który przez całe życie za największą nagrodę za dobre zachowanie uznaje powiedzenie do niego “dobry pies”, więc gdy chce mu się dodatkowo dać za coś smakołyk, robi wielkie oczy i boi się to wziąć, bo nie jest pewny, czy to dla niego.

To że istnieje życie poza sportem, to nigdy nie ulegało dla mnie wątpliwości, ale trudno mi sobie tak do końca wyobrazić, żeby mogło być satysfakcjonujące i fajne. Są co prawda rzeczy, przy których jaram się jak pochodnia (na przykład badania neurofizjologiczne na szczurach… no sorry), ale po paru dniach bez sportu czuję się po prostu źle. Nie jestem chyba przystosowana do funkcjonowania w rzeczywistości nie zalanej endorfinami. Pójdźmy jeszcze dalej. Spontaniczna aktywność jest cudowna – mogę tak po prostu wyjść na rower, na basen czy na siłkę, popróbować różne ćwiczenia, popływać co chcę, zawrócić z trasy gdy mi się znudzi. Daje mi to nieprawdopodobne poczucie satysfakcji i wolności, chyba największe z dostępnych dla człowieka w obecnym, cywilizowanym świecie. Jestem jednak całkowicie świadoma, że to po chwili będzie dla mnie za mało. Na dłuższą metę fajnie się jeździ wtedy, kiedy się jeździ i dzięki temu że się jeździ – w sposób ustrukturyzowany, zaplanowany, kiedy się na odpowiednio długo wychodzi ze strefy komfortu i próbuje sięgnąć gwiazd. To tam dzieje się ta magia, którą potem nazywa się dobrą formą i możliwościami (tak fajnie się wygrywa!). Bez wątpienia trzeba więc orać. A to co jest związane z orką, o tym chwilowo ledwo mogę słuchać.

Zdecydowanie muszę cofnąć się o parę kroków – po to żeby wziąć rozpęd i z nową energią zabrać się do nowych przedsięwzięć. Wierzę że odpowiedzi na niektóre z dręczących mnie pytań przyjdą do mnie same, kiedy głowa przestanie kręcić się wokół tego, co jutro mam do zrobienia i czy dam sobie radę.

To może dam radę.