1/4 IM w Stężycy – engine checking

Start w Stężycy był moim pierwszym tegorocznym startem w triathlonie dłuższym niż sprint czy 1/8 IM. Choć teoretycznie nie mam powodów do obawiania się dystansu, za każdym razem po dłuższej przerwie zastanawiam się, jak sobie z tym poradzę. I zawsze za metą mam tę samą myśl: to jest mój dystans.

Z 1/8 i 1/4 jest to samo co z biegiem na 5 i 10 kilometrów. Niby tę piątkę w dyszce mija się z bardzo podobnym czasem co piątkę “na sucho”, a jednak z jakichś względów odczucie jest wyraźnie inne. Oprócz zwykłego obycia startowego nie mam powodów, żeby bać się długości ćwiartki. Tak jak pół-żartem, pół-serio dwa dni temu stwierdził Wojtek, można mieć obawy, czy mój organizm jest przygotowany do jednej ósmej Ironmana, bo on chciałby zrobić dwie pierwsze.

Bardzo chciałam wystartować w Stężycy – jestem absolutnie urzeczona tym miejscem. Dwa lata temu brałam udział w zawodach na 1/8 IM i wyjechałam stamtąd ze świetnymi wspomnieniami. W zeszłym roku nie było mi dane tam wystartować, bo tydzień wcześniej rozorałam sobie kolano w Suszu i musiałam poczekać, aż pozbędę się szwów. Parę dni przed Stężycą miałam pewne wątpliwości, czy ten start w ogóle dojdzie do skutku, bo w piątek obudziłam się z zalążkiem czegoś, co mogło ewoluować w przeziębienie-gigant. Tajną bronią okazała się wizyta w saunie i wylanie na kamienie pokaźnej ilości Amolu. Wyinhalowałam sobie zatoki aż do mózgu 😉 To załatwiło jedną sprawę, ale nie poradziło sobie z drugą. W czwartek wieczorem robiłam trening biegowy, na którym moje nogi pokręciły się najszybciej prawie-ever. Fajnie było, ale następnego dnia czułam się tak, jakby ktoś godzinami okładał mnie maczugą; miałam zakwasy nawet między żebrami. W sobotę nie było zresztą o wiele lepiej. Wyszłam na półgodzinne rozbieganie i biegło mi się nawet przyjemnie, ale prawa łydka i dwugłowy paliły mnie żywym ogniem i błagały o litość. Jak tu następnego dnia zsiąść z roweru po godzinie mocnego kręcenia i pobiec jeszcze dychę? Wolałam sobie tego nawet nie wizualizować.

Pogoda w niedzielę była kiepska, w porywach do bardzo kiepskiej. Jako miłośniczka wielkich upałów jestem niepocieszona za każdym razem, gdy letni dzień wita mnie temperaturą poniżej 23 stopni. Tym razem było z dziesięć mniej, a poza tym okropny wiatr i przelotny deszcz. Z drugiej strony tydzień temu w Suszu wykorzystałam chyba cały limit martwienia się pogodą przedstartową, bo w Stężycy już mi to trochę zwisało. Co innego latać na szosówce po krętej trasie, a co innego położyć się na czasówce i mknąć po dłuuuugiej prostej. Na 1/4 IM nikt się na mnie nie przewróci i ja na nikogo też nie, zakręty mnie nie oszukają, więc wszystko będzie dobrze – co najwyżej może mnie zwiać, ale to jeszcze nie ta waga startowa. Choć przyznaję, że miejscami było mi dość niemrawo, kiedy wiatr wyrywał mi z rąk rower. Bałam się nawet sięgnąć po bidon.

Swój limit fakapów na te zawody szczęśliwie wykorzystałam już przed pływaniem i w jego trakcie. Kiedy ubierałam się w piankę, żeby rozgrzać się z dziesięć minut w wodzie, spiker poinformował, że zawodnicy proszeni są o wychodzenie z wody i ustawianie się przed wejściem do jeziora. Aha. Moja rozgrzewka polegała więc na tym, że parę minut pomachałam łapami, potem zamarzałam stojąc bez ruchu w jeziorze (pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego ustawiono nas po pas w zimnej wodzie i kazano tak czekać dobre 5 minut), a następnie dopłynęłam w miarę żwawo na linię startu. Niezbyt profesjonalnie, przyznaję. Po sygnale startera jak zwykle trochę się zakotłowało, ale i tak byłam zaskoczona tym, jak szybko udało mi się wydostać z pralki i płynąć swoje. Niedługo później już tylko wyprzedzałam. Zaraz za boją nawrotową wyszłam na prowadzenie małej grupce i dopłynęłam tak do końca trasy. Miałam tylko jedną wątpliwość: czy przypadkiem nie trzeba ominąć jeszcze tej ostatniej, pomarańczowej bojki, która stoi na wprost do wyjścia z wody. Wynurzyłam głowę i płynąc kraulem ratowniczym starałam się odebrać jakieś sygnały ze świata zewnętrznego. Wszyscy jednak płynęli za mną jak jeden mąż. Stanęłam na dnie, gotowa do wybiegu z wody, a tu masz ci los: cały pomost krzyczy i macha rękami, pokazując tę cholerną boję. No to sru, z powrotem do wody. Nie mam pojęcia, ile czasu w wodzie przez to nadłożyłam – miałam wrażenie, że całą wieczność – ale teraz już nie ma to większego znaczenia. Mam nauczkę na przyszłość: sprawdzać, upewniać się, pytać. Jak widać nie mogę liczyć na to, że będę zawsze płynąć blisko za kimś, kto wskaże mi drogę, bo równie dobrze to ja mogę być tą wskazującą.

Dobieg do T1 koszmar i horror, bardziej chyba szłam niż biegłam pod tę górę. Tradycyjnie też utknęłam w piance na poziomie łydek. Do tego momentu włącznie mój start był niezłą żenadą i muszę koniecznie zająć się poprawą tych elementów. Później już było raczej tylko lepiej.

Rower… słodko-gorzko, sama nie wiem jak to ocenić. Miałam założone jakieś tam waty i niestety ich nie osiągnęłam. Biorąc pod uwagę NP, jeszcze 4 małe wacioszki i plan byłby wykonany. Po cichu myślałam sobie, że równie dobrze mogłabym pojechać o 9, a nie o 4 więcej. Co gorsza wiem także, że jestem w stanie pojechać wyżej o 20, a to już jest poważna różnica. Z jakiegoś powodu to jednak nie wyszło. Jechałam co prawda z pewną rezerwą w stosunku do jazdy na 1/8 IM i z całkiem dużą w porównaniu z “1/8 lub sprintem w którym gonię”, ale wyobrażam sobie, że w sumie trudno żeby było inaczej.

Należą się też dwa słowa na temat trasy. Według mnie trasa kolarska jest tu najlepsza z całego cyklu Garmin Iron Triathlon. Są pagórki, piękne widoki, w dużej części trasy piękny asfalt. I co najważniejsze – zero pociągów. Byłam naprawdę zaskoczona, że nie minął mnie żaden peleton, jedynie pojedynczy zawodnicy. Kompletnie się tego nie spodziewałam i byłam przekonana, że ta sielanka spokojnej jazdy wreszcie się skończy i zacznie się to co zwykle na tego typu zawodach. Zakładałam sobie nawet, że chcę pożreć żel albo napić się w okolicy tego i tego kilometra trasy, w zależności od tego, kiedy będę i tak musiała odpuścić z powodu przejeżdżającego pociągu. To bym się naczekała i umarła z głodu 🙂

Swoją drogą pobiłam rekord pakowania w siebie cukru na trasie zawodów – udało mi się w siebie wcisnąć trzy żele – dwa na rowerze i jeden na biegu – i to głównie ze strachu przed dystansem (lol). W tym sezonie zaczęłam wreszcie używać czegoś takiego jak żel energetyczny, bo mój organizm wreszcie zaczął to tolerować, zamiast – jak to do tej pory bywało – reagować kolką-gigant. Zadziałało, bo energetycznie niczego mi nie zabrakło.

Bieg… tu oczywiście jak zwykle była pełnia obaw i wątpliwości: co to będzie, co to będzie. Przed zawodami rozmawiałam na ten temat z Wojtkiem i pytałam go, co sądzi o tempie na ten start. Wstrzeliłam się dokładnie w te założenia, przy czym nie przewidzieliśmy, że połowa pętli to będzie cross country, i to takie, że na rowerze bym tego nie przejechała. Obiecałam sobie głośno i wyraźnie, że jakby mi się udało utrzymać “to” tempo, to start uznam za bardzo udany – no więc nie pozostało mi nic innego jak uznać go za bardzo udany z plusem. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że tempo tak czy owak było lamerskie, ale ja teraz naprawdę słabo i mało biegam. No i wiem, jak się czuję, kiedy po 1-2 godzinach interwałowego treningu na trenażerze wychodzę na 15-20 minut biegu progowego na niewiele wyższej prędkości. Odpowiedź: jak zombie. Nie ma dla mnie obecnie hardkorowszego treningu niż to. Po pięciu z dwudziestu minut mam wrażenie że zemdleję. Przy tym nawet te dwadzieścia szybkich dwusetek z czwartku wydawały mi się zabawną igraszką. A wczoraj na zawodach czułam się świetnie. Jeszcze nigdy nie biegło mi się tak dobrze w triathlonie. Powiem więcej, rzadko mi się biegnie tak dobrze na treningach, włączając w to zwykłe rozbiegania. Kiedy spojrzałam na zegarek i zobaczyłam dystans 7,5 km pomyślałam sobie: zostały tylko trzy kilometry do mety, więc delektuj się tym. A potem zdałam sobie sprawę z tego, co ja najlepszego właśnie pomyślałam i co to w ogóle znaczy! Faktem jest, że byłam w bardzo komfortowej pozycji bezpiecznego trzeciego miejsca bez szans na drugie – nikt nie uciekał z zasięgu wzroku i nikt nie dyszał mi na plecach, ale… może takie starty też są potrzebne 🙂 Ostatnio w podobnym tempie pobiegłam na mistrzostwach Polski pod koniec sierpnia, a wcześniej w Gdańsku w lipcu, ale to było dla mnie kompletnie co innego: tam walka i zgrzytanie zębami, tu radość i satysfakcja. Podobnie zresztą jak podczas majowych zawodów pływackich, gdzie 800m dowolnym popłynęłam co do sekundy tak samo jak rok temu, ale z kompletnie innymi – przyjemniejszymi – odczuciami.

Kolejny przystanek: Bydgoszcz Triathlon w niedzielę. Jeszcze dwa dni temu byłam przerażona zamiarem startu w 1/2 IM i to pomimo tego, że lecę to absolutnie bez presji – zapoznawczo, treningowo, jak zwał tak zwał. Dzisiaj, po wczorajszej ćwiartce, kompletnie mi to puściło. Nawtykam się żeli i jest szansa, że mnie nie postawi. Podchodzę do tego jak do ciekawej przygody. Choć pewnie, jak to zwykle bywa, około piątku zacznę się z powrotem trochę stresować 😉

Możliwość komentowania została wyłączona.