Piąty rok startów, pierwszy start na czasówce – 1/8 IM Ślesin

Jakkolwiek dziwnie to brzmi, zaczęłam właśnie swój piąty sezon triathlonowy. Jakby nie patrzeć, mój pierwszy start odbył się w drugiej połowie maja 2014 roku. Choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to z pewnością wyobrażałam sobie wtedy siebie cztery lata później… nieco dalej niż jestem w rzeczywistości. Jak bardzo nieco, tego jednak zupełnie nie jestem w stanie teraz ocenić, bo z drugiej strony trudno mi było wtedy zwizualizować sobie pewne rzeczy, takie jak pływanie poniżej 5:30 na 400 metrów dowolnym.
Cztery lata to jest mnóstwo czasu i trudno mi nie oceniać tego czasu krytycznym okiem. Wiem czego NIE zrobiłam, czego robiłam za mało, na czym powinnam była skupiać się bardziej. Jednak czasu nie cofnę, a broni przecież nie składam, więc życzę sobie tylko zdrowia i determinacji do tego, żeby kolejne cztery lata wyglądały lepiej.
Wiem jednak także, że jestem nieobiektywną pesymistką, która lubi sobie samej uprzejmie powiedzieć, że wszystko robi źle 😉 Kiedy patrzę na to, jak wyglądały moje pierwsze starty – począwszy od moich przygotowań do nich, stresu przed startem i tego jak ów na mnie wpływał, ogarnięcia na poszczególnych segmentach triathlonu aż do ogólnego samopoczucia – a jak wyglądają teraz, to widzę prawdziwą przepaść. Ile wtedy było dziwnych problemów, stresów, ha – ile potencjalnych ustawień miał głupi czepek do pływania! Spośród stu dwudziestu ośmiu testowanych na osiem minut przed wystrzałem startera tylko jeden miał prawo być prawidłowy. O tak, pod tym względem mogę być naprawdę bardzo zadowolona.

Jestem także zadowolona ze swojego tegorocznego debiutu w kontekście elementów na które miałam bezpośredni wpływ podczas zawodów. Nie mam sobie wiele do zarzucenia, a to dość niecodzienna sytuacja. Niczego nie zapomniałam, nie pomyliłam trasy, paski kasku mnie nie oszukały, nie zgubiłam się w strefie zmian ani nie spędziłam w niej dwóch godzin. Chyba nawet uniknęłam strasznego błądzenia w wodzie i nadkładania przez to dystansu. A buty w T2 założyłam tak szybko, że aż sama się zdziwiłam i przez chwilę nie wiedziałam, co ze sobą dalej zrobić 😉

Powinnam jednak zacząć od tego, że właściwie to szykowałam się do wpisu o pokorze. Nie zdążyłam go wypuścić przed weekendem, bo zeszły tydzień był trochę szalony. Choć właściwie to całkiem nieszalony i stacjonarny. Takie życie copywritera-freelancera, że albo całymi dniami spaceruję z psami i czytam sobie podręczniki dla studentów medycyny (to nowa poezja), albo jestem jednoosobową korpo i wydłuż dobę, wydłuż dobę jakimś sposobem. Ostatnio jestem zdecydowanie w tej drugiej fazie życia i już samo rozplanowanie roboty na najbliższe trzy tygodnie było prawdziwie karkołomnym zadaniem. Każdego dnia rozpoczynałam działania o czwartej, żeby albo po szybkim spacerze z psami usiąść do komputera na kilka godzin, albo sprawnie wyskoczyć na trening, wrócić i, jak wyżej, usiąść do komputera. W dniu wyjazdu na zawody doba w ogóle rozciągnęła mi się jakby na trzy, bo do 10:30 udało mi się między innymi ogarnąć mieszkanie, wyjść po zakupy, wybiegać psy, napisać dwa zamówione teksty i dokończyć trzeci, zawieźć psy do psiego hotelu, spakować się na zawody, zapakować furę i wyjechać. Na autostradzie A1 jest zaskakująco dobry internet, więc w podróży udało mi się dalej pisać, potem pisałam jeszcze w hotelu i dopiero gdy w niedzielę zaraz po zakończonym wyścigu zaczęłam wyszarpywać laptopa z bagażnika, żeby rozłożyć się z robotą na trawce, Wojtek stracił cierpliwość i zaprotestował przeciw mojej nadgorliwości 🙂 Dzięki czemu piszę tę relację z zawodów dopiero w środę, i tak z wyrzutami sumienia, bo dziś, w dniu deadline’u, mam przed sobą jeszcze parę godzin robót i muszę się naprawdę spiąć, żeby doba okazała się wystarczająco długa.

No i jak sami widzicie, niczym student w trakcie sesji, pastujący buty żeby tylko się nie uczyć, piszę kilometrowe dygresje o jakichś głupotach, zamiast przejść do rzeczowej relacji z zawodów.

A więc tak, miałam napisać o pokorze, o swoich oczekiwaniach w starciu z rzeczywistością, o treningach które nijak nie chciały wychodzić. O tym, że w tygodniu startu na trenażerze zalałam się potem i łzami, a i tak nie przekręciłam tego co chciałam, co jasno dało mi do zrozumienia, że nie jestem taka mocna, jak bym chciała być. O tym, że w ostatnich miesiącach wyszły mi aż – badum tsss – ze dwa treningi biegowe (szczęśliwie to były te dwa ostatnie). I jeszcze oczywiście o tym, że pływam w grupie, w której co prawda wydolnościowo sobie radzę, ale wystarczy że przychodzi zadanie zmiennym, żabą, mocno na nogach albo w ogóle mocno, a już nie daj Boże “na maksa” i okazuje się, że oni szybciej popłynęliby to tyłem. Życie jest nowelą. Zawsze patrzę na siebie w kontekście tych dużo mocniejszych zawodników. Denerwuję się, że urywają mnie z grupy chłopaki, którzy przez lata wyczynowo trenowali kolarstwo i że nie pływam tak szybko jak zawodnicy, którzy robią to od siódmego roku życia. Czyli stresuję się wszystkimi tymi sytuacjami, w których dziwne by było, gdyby było inaczej. Od zawsze to u mnie działa w ten sposób. Nawet na tych nieszczęsnych pierwszych zawodach, do których podlinkowałam na początku wpisu, bardzo byłam niepocieszona, że zawodniczki z wieloletnim stażem poradziły sobie lepiej niż ja-debiutantka. Kiedy wszystko idzie gładko do przodu, to wszystko działa świetnie, bo nie ma lepszego przepisu na progres niż trenowanie z mocniejszymi. Sprawa się komplikuje, kiedy przez długi czas wszystko jest nie tak, nic nie wychodzi, brakuje fizycznych mocy, a do tego jest ciemno i zimno. Właśnie nad wyraz zwięźle opisałam Wam swoje życie od listopada do marca, he he.

Niemniej, przyszedł czerwiec, a ja uwielbiam, uwielbiam i jeszcze raz uwielbiam zawody i związaną z nimi otoczkę przygotowań, podekscytowania, świętowania i robienia z igieł widły 😉 Bardzo się cieszę, że mogłam na chwilę oderwać się od rzeczywistości i to wszystko sobie poprzeżywać. W zeszłym roku było tych emocji całkiem dużo, a jednocześnie zapowiada(ło?) się, że w tym roku nie będzie tak kolorowo. Tym bardziej korzystam i chłonę każdą godzinę tego, kiedy jest tak fajnie.

Ogromnie, zaskakująco dużo dały mi 100+kilometrowe jazdy z chłopakami, które dla nich zapewne były przejażdżkami, a dla mnie momentami prawdziwie poważnym treningiem. Nigdy nie wiadomo, kiedy taka mocna banda postanowi szarpnąć, a wtedy wóz albo przewóz – albo się cudem utrzymam, albo witam serdecznie pięć minut ostrego spawania. Wiadomo natomiast, że nawet jeśli pod górę pojadą spokojnie i z pełną ogładą (co pozwala mi dospawać), to na zjeździe mogę jedynie zamknąć oczy, zagryźć zęby, trzymać kierę i przypominać sobie różaniec. Choćbym nie wiem jak bardzo się starała, sama bym nigdy nie pojechała czegoś takiego jak z ekipą. Pewnego razu po powrocie do domu leżałam kwadrans na podłodze, zmasakrowana i szczęśliwa. Na zawodach się tak nie potrafię wyzerować 😉 Tak więc sorry bardzo chłopaki, ale jak tylko będę miała okazję, to będę się wpraszać na Wasze przejażdżki. Trening mentalny z odpoczywaniem na kole na tętnie 170 wyniósł mnie na zupełnie inny poziom odczuwania dyskomfortu. Gdy jadę w takiej grupie nigdy nie mam wrażenia, że już za bardzo boli i chcę do domu – nawet w tej czerwonej strefie cały czas mam z tego wielki fun. Żałuję jedynie, że na szosówce nie mam pomiaru mocy, bo pewnie zaskoczyłabym się tak samo jak zapisem tętna z tych jazd – wysoko, a cały czas sympatycznie!

Idealnie mi się to poukładało: noga przygotowana zimą przed telewizorem, przepalona razem z głową na coffee ride’ach i mocno przetestowana podczas wyścigu w Bydgoszczy. W efekcie okazało się, że na trasie w Ślesinie kręcę sobie po 260 watów i czuję się, jakby to powiedzieć, totalnie spoko. Na trenażerze byłoby to już poważnym interwałem, a tu miałam sporo zapasu. Niestety średnia z tej trasy jest zupełnie inna, bo po pierwsze jestem cykorem i stwierdziłam, że czuję się podejrzanie dobrze, a nie chcę zbombić na końcówce dystansu, więc pojadę niżej, żeby było równo; po drugie niestety zabawa w trzymanie mocy skończyła się u mnie jakoś zaraz za połową pętli, bo wtedy minął mnie około 15-osobowy peleton, który był tak nieudolny, że pomimo odpuszczenia na długie chwile, ledwo co przesuwali się przede mną do przodu. Wyprostowałam się, napiłam się wody, pogodziłam się z tym, że waty idą w niepamięć… a i tak dostałam karę za drafting, i to jeszcze taką widmo, o której dowiedziałam się dopiero z pliku online, gdy dojeżdżałam do domu. Napisałam na ten temat parę słów na fejsie, na szczęście przeszedł mi już stres z tym związany i temat mogę chyba uznać za zamknięty.

Mogłabym się nawet cieszyć, że zachowałam sporo sił na bieg, ale ów odbywał się dla mnie tylko na pierwszej z dwóch pętli. Trachnęła mnie kolka jak za starych złych czasów. Już zdążyłam zapomnieć jak strasznie to boli. Pierwszy raz w życiu wręcz zatrzymałam się na trasie, żeby spróbować to rozciągnąć, ale to nic nie dało i całą drugą pętlę biegu truchtałam zgięta wpół. Niestety poruszanie się przez ponad dziesięć minut z tym potworem spowodowało, że dziś jest środa, a mnie wciąż boli. Stara “dobra” kolka, z którą borykałam się chyba ze dwa lata. W zeszłym sezonie w ogóle nie miałam z tym problemu; niestety w tym roku byłam u fizjoterapeuty aż dwa razy, w tym wczoraj. Staram się nie robić z tego dramatu, bo wiem że sprawa znowu zostanie skutecznie rozwiązana za pomocą łokcia – już jest znacznie, znacznie lepiej. Tak czy inaczej smuteczek, bo trzy dni bólu flaków utrudniającego funkcjonowanie to nigdy nie jest nic fajnego. Nie wspomnę już o tym, że zawody przebiegły mi trochę jak na zaciągniętym hamulcu ręcznym i trochę żałowałam (ale tylko do tej drugiej pętli biegu), że nie startuję w ćwiartce, bo jeśli chodzi o wysiłek, to dla mnie jedno i to samo… Albo jestem amebą totalną i już nie ma dla mnie nadziei, albo to po prostu syndrom pierwszego startu w sezonie. Pożyjemy zobaczymy. Zawsze są Double Ironmany. Omg, żartowałam.

Mimo wyżej opisanych okoliczności zawody oceniam jako całkiem udane. Po raz pierwszy (!) startowałam w triathlonie na rowerze czasowym i przekonałam się, na czym polega różnica. Jest mniej więcej taka jak jazda na przełajówce i na szosówce. Albo jak pływanie kraulem ratowniczym i kraulem, że tak to nazwę, prawilnym. Na bieg wychodzą zupełnie inne nogi niż po szosie, a w pozycji czasowej jedzie się sto razy wygodniej i efektywniej niż w pozycji pseudoczasowej na szosówce. Same dobroci, miód i orzeszki, a do tego jeszcze koleżanka Gocha stwierdziła, że Speed Concept jest śliczny pistacjowy, a ja do tej pory myślałam, że on jest po prostu szary. Więc pisząc ten tekst patrzę sobie z sympatią na pistacjowy, szybki rower (co prawda wciąż nie mój, ale oj tam, oj tam) i sami musicie przyznać, że to brzmi dobrze.

Jeśli nic się nie popieprzy, reszta czerwca zapowiada się całkiem atrakcyjnie. W niedzielę triathlon w Kartuzach, którego haczyk polega na tym, że jest na MTB. Nie mam roweru górskiego i zamierzam tam jechać na przełajówce, więc – he, he, he – ryzyko wspomnianego popieprzenia jest… no jest, nie rozwodźmy się nad tym. W kolejnym tygodniu 1/8 IM w Elblągu z nadzieją, że tym razem da się pojechać swoje na rowerze. A potem Susz, z którym mam do wyrównania pewne porachunki 🙂 Sezonie, bądź dla mnie łaskawy!

Możliwość komentowania została wyłączona.