“You’re not lost, you’re here”

Po wielu miesiącach kryzysów, wątpliwości, narzekań, płaczów, zgrzytania zębami, narzekania, zastanawiania się, wątpienia, bla bla bla, znowu mam wrażenie że jestem w najlepszym miejscu na świecie.

Zastanawiam się tylko, czy naprawdę co roku muszę przejść przez taki rów mariański, żeby w pełni docenić wiosenno-letnią rzeczywistość. Z perspektywy zaledwie kilku tygodni spoglądam na to wszystko jak na inny świat: na te ryki na trenażerze, kiedy NI CHOLERY nie szło; na gubienie się podczas rozbiegania w lesie, bo ścieżki zostały przykryte przez śnieg do kolan; na bieganie w dusznej siłowni na bieżni mechanicznej przy -10 na zewnątrz. A przede wszystkim na to zdechłe zimowe samopoczucie, któremu nie pomagała nawet witamina D w dawce jak dla konia wyścigowego. W porównaniu z ubiegłoroczną, miniona zima była naprawdę beznadziejna i trudna dla głowy. W zeszłym roku ledwo zrobiło się wiosenniej, wystrzeliłam jak z procy we wszystkich trzech dyscyplinach triathlonu. W tym roku idzie to mozolniej. Znacznie mozolniej. Sport mnie woła o cierpliwość, a tej nie mam za grosz. Tylko że co mi pozostało? No właśnie. I niech nie zabrzmi to nadmiernie funeralnie, bo nie w tym rzecz. Mogę się denerwować i obgryzać sobie paznokcie do łokci, że nie wszystko idzie po mojej myśli. Mogę się frustrować, że idiotycznie kręcę się w kółko. Tylko co z tego, skoro i tak wiem, że porozkminiam, porozkminiam i pójdę robić swoje, bo chcę i mogę.

Po przejściu urlopu chorobowego od razu wskoczyłam w dobry pociąg treningowy, a nie ma nic lepszego niż ten stan. Co prawda sprzyja on epickiemu zapodaniu sobie w palnik i umarciu z przetrenowania, ale wmawiam sobie, że skoro jestem już bogatsza o kilkoro doświadczeń tego typu, to tym razem uda mi się tego uniknąć. To rodzaj perpetuum mobile – wstaję rano naładowana satysfakcją po wykonaniu treningów z poprzedniego dnia, więc z radochą łupię kolejne i tak dzień po dniu. W ubiegłym tygodniu mimo dwóch dni na sportowym L4 i tak przeharatałam ponad 15 godzin. Teraz, czyli w piątek rano, mam na liczniku już 14, a zabawa dopiero się zaczyna. Lubię to jak cholera. Tydzień temu przetrzymałam kilka dni bez trenowania i uświadomiłam sobie dogłębnie, że nie mogłabym tego tak po prostu zostawić – choćby nie wiem co i choćby nie wiem jak kichowo szły mi niektóre rzeczy.

Muszę też przyznać, że zmęczenie dystansem – i ogólnie objętością – to mój ulubiony rodzaj zmęczenia. W środę po prawie dwóch godzinach pływania pojechałam na zakładkę, która trwała 4 godziny 15 minut – najdłużej ever. I chociaż gdy po stu kilometrach na szosie wyszłam biegać, włączał mi się już survival mode, to intensywność tego całego dnia – znikoma, albo po prostu samodzielnie regulowana – była tak miła i satysfakcjonująca, że wciąż było mi wesoło i sympatycznie. Zwłaszcza że na zewnątrz było wówczas coś pod 25 stopni, a ja taki warun uwielbiam. Nawet jeśli od pierwszego kilometra biegu marzę o zimnym bezalkoholowym piwie. To śmieszna sprawa, bo ja nigdy nie byłam smakoszką piwa, tego bezprocentowego też, a ostatnio jawi mi się jako najpiękniejsza nagroda na treningowej mecie. Próbowałam rozkminić o co chodzi i wpadłam na to, że organizm to jest jednak cwana i mądra bestia – dwa tygodnie temu skończył mi się supel z wit. B12 i do tej pory nie wyposażyłam się w zapas, he he. Clever enough!

Z pływaniem mam cały czas love-hate relationship, choć mimo wszystko bardziej love. Jest to rzecz okropna, że człowiek ogólnoustrojowo wypoczęty śmiga na życiówki w zadaniach treningowych, a człowiek średnio umęczony pływa już jak żółwiowa kłoda. No ale cóż, taką se dyscyplinę wybrałam. W tym zmierzającym do końca tygodniu częściej wypełzałam z basenu niż z niego wyskakiwałam, ale – drugie cóż – no lubię to i co zrobić.

Na koniec jeszcze słowo o planach startowych. Otóż zmieniają się jak w kalejdoskopie, tj. głównie wypadają z kalendarza. Mam nadzieję że w drugiej połowie sezonu będzie już tych anulowań mniej, ale tak czy owak z całą pewnością coś tam się pościgam. W przyszły weekend sprawdzimy czy umiem pływać, a w niedzielę pogonię się na rowerach (na szosówce i czasówce tego samego dnia, yeah!). Tylko najpierw trzeba będzie chwilę odpocząć, ech. Mam nadzieję że wyniki zrekompensują mi tę niedogodność 😉