Rower do miasta – jaki, skąd i dla kogo?

Gdy mieszkałam w Warszawie, praktycznie wszędzie poruszałam się rowerem. Wielką rzadkością było dla mnie wsiadanie do komunikacji miejskiej. Po przeprowadzce do Trójmiasta sporo się pod tym względem pozmieniało i niczym księżna przesiadłam się do samochodu. Dlaczego?

Powodów jest kilka. Warszawa jest wielka, ale okropnie zakorkowana. Dotarcie gdzieś na czas jakimkolwiek pojazdem spalinowym który ma więcej niż dwa koła graniczy czasem z cudem. Przez pięć lat mieszkałam w miejscu, z którego miałam bezpośredni pogląd na to, co się dzieje na głównych ulicach i to skutecznie zniechęcało mnie do przemieszczania się w jakikolwiek inny sposób niż rowerem.
W Trójmieście ten problem jest znacznie mniejszy. Oczywiście, korki są, ale stolica śmiałaby się z tego, co tutaj nazywane jest w ten sposób. Zwykle to po prostu wydłużona kolejka do świateł. Rzeczywiście, raz wracałam z Sopotu 10 kilometrów przez dwie godziny (bez dziesięciu minut), ale to dlatego, że nastąpił atak zimy, a przecież nikt by się nie spodziewał, że w grudniu może wystąpić śnieżyca… Poza tym Trójmiasto ma obwodnicę, dzięki której w większość miejsc dojeżdża się autem bardzo szybko i wygodnie.



Kolejną przyczyną, dla mnie jeszcze istotniejszą jest fakt, że jeśli gdzieś jadę, to bardzo możliwe że na basen. A jadąc tam muszę zabrać ze sobą nie tylko standardowe wyposażenie, takie jak kostium, ręcznik, czepek i okularki, lecz także kilogramy sprzętu pływackiego: małe i duże łapki, krótkie i długie płetwy, rurkę czołową, bla, bla, bla. Pływam na różnych basenach, więc nawet nie mogę zostawić tego całego majdanu w pływalnianej kanciapie. W bagażniku samochodu jeździ to sobie ze mną niezauważalnie – za to nie miałoby szans zmieścić się na moich plecach. Jeżdżąc po Warszawie bardzo często miałam ze sobą niemożliwe bagaże i stawałam się wirtuozem upakowania różnych różności w torbach i plecakach, ale – powiedzmy to sobie szczerze – moje plecy dość boleśnie to odczuwały.

Poruszanie się po mieście rowerem ma ogromnie dużo zalet. Przede wszystkim docierasz dokładnie z punktu A do punktu B, nie martwiąc się o to, czy jest godzina szczytu czy też nie. Nie stoisz w korkach, nie martwisz się o parkowanie (samochodem) ani o to, jak okropnych ludzi spotkasz dziś po drodze (w zbiorkomie).

Jeżdżenie rowerem jest po prostu fajne. Zazwyczaj nie udawało mi się pojechać jak człowiek prosto z domu na uczelnię. W linii prostej miałam tam 6 kilometrów w jedną stronę; dojeżdżałam niekiedy po trzydziestu.

A w taki sposób uczyłam się do egzaminu:

Rower daje supermobilność i +100 punktów mocy szybkiego załatwiania spraw. Masz 10 minut przerwy między zajęciami albo w pracy? Zdążysz dojechać do sklepu po drugie śniadanie i wrócić, podczas gdy Twoi koledzy nie zdążyliby nawet dojść na przystanek autobusowy. No i nie płacisz ani za paliwo, ani za bilety – jedyne czego chce Twój rower, to przeglądu serwisowego od czasu do czasu.

I tu dochodzimy do kolejnej kwestii: jaki rower wybrać, żeby tego serwisu nie odwiedzać zbyt często? Osobiście bardzo, ale to bardzo chwaliłam sobie swojego górala (Specialized Myka HT Sport). Jego wielką zaletą było to, że wjechał wszędzie – nie był mu straszny krawężnik, dziurawy chodnik, leśna ścieżka. Przez pięć lat codziennego użytkowania gumę złapałam może dwa razy – raz przejechałam po szkle, drugi raz przywaliłam z impetem w wysoki krawężnik. Myka była pancerna. Zostawiałam ją na deszczu, mrozie, w śnieżycy i nigdy, przenigdy nic jej się z tego powodu nie zepsuło. A użytkowałam ją brutalnie i bardzo intensywnie.

O Myczce więcej pisałam tutaj.

Czasem zastanawiałam się, czy nie chciałabym zamienić Myki na coś szczuplejszego – typowy rower miejski albo na szosówkę. Jednak te pomysły szybko wypadały mi z głowy. Jeśli jeździsz tylko po asfalcie, nie zamierzasz brać ze sobą wielkich plecaków i zależy Ci na możliwości przemieszczania się tak szybko jak to możliwe – szosówka sprawdzi się świetnie. U mnie by się nie sprawdziła. Trochę bardziej uniwersalny byłby rower przełajowy – on nie wymięka na byle dziurze w drodze – ale w jego przypadku zostaje kwestia pochylonej pozycji szosowej.
Ale za takiego majtkoworóżowego “Krokieta” (Trek Crockett) to oddałabym część duszy.

Jako że zostawiłam Mykę w Warszawie, a niebardzo wyobrażałam sobie funkcjonować bez roweru o przeznaczeniu “transportowym”, w Trójmieście kupiłam sobie rower miejski – Kross Inzai. I choć nie miałam w stosunku do niego poważniejszych zarzutów, nie skradł mojego serca. Był zupełnie w porządku, miał wszystko czego potrzebowałam, ale jakoś nie miał w sobie duszy. Jego konstrukcja była obmyślona tak, aby zapewnić mu maksymalną trwałość (potężna rama, piasta planetarna), wyglądał też nienajgorzej, ale nie był ani lekkim pomykaczem, ani taranem na każdy teren. Rozstałam się z nim i jeszcze nie miałam okazji za nim zatęsknić. Za to za Myką czasami pochlipuję 😉

Są jeszcze rowery składane, takie jak Dahon czy Brompton. Może wyglądają trochę śmiesznie, ale kto się śmieje, ten stoi w korku. Nie miałam nigdy do czynienia z takim “składakiem”, ale fajnie zaprezentował go Mikołaj z Airbike:

Osobom, które chcą dojechać do szkoły lub pracy niekoniecznie szybko, ale wygodnie i “suchą nogą”, można polecić rower typowo miejski taki jak Diamant 131. W taki wehikuł wyposażył się Wojtek i bardzo go sobie chwali. Nie ma problemu z błotnikami, które w innych rowerach zazwyczaj postanawiają przesunąć się w najmniej odpowiednim momencie – taki rower ma je zamontowane na stałe. Podobnie jak lampki świecące niczym latarnie. Dzięki dynamo nie trzeba martwić się co rano, czy przypadkiem nie zapomniało się ich naładować.

Pozycja na takim rowerze przypomina bardziej pozycję na fotelu niż na sportowym jednośladzie, więc nie dość że dojedziesz do roboty suchy i czysty, to nawet nie wygnieciesz sobie ubrania.
Wady? Ciężki i mało uniwersalny. Z nim jest trochę tak jak z autem pick-up – jeśli regularnie przewozisz kartofle albo świnioki, to nie myśl nawet o innym nadwoziu. Jeśli lubisz sobie czasem poupalać na ręcznym, to będziesz wyglądał śmiesznie.

Skąd wziąć rower?
Zacznijmy od tego, że nie z marketu 😉 Dlaczego? Sprawa jest prosta. Jeśli zależy nam na nowej machinie, to skierujmy się prosto do sklepu rowerowego, gdzie możemy liczyć na profesjonalne doradztwo i porządny serwis na przyszłość. Uwierzcie mi, że jeśli będziecie mieć jakikolwiek kłopot ze swoim nowym pojazdem, to sprzedawcy w hipermarketach nie zajmą się Wami tak solidnie jak w sklepach rowerowych. W tych drugich zazwyczaj pracują prawdziwi pasjonaci, którzy do każdego sprzedawanego roweru podchodzą z sercem 😉
Jeśli nie musimy mieć nowego roweru, to na rynku wtórnym jest ich mnóstwo – różnych typów, kształtów i kolorów. Warto dać któremuś drugie życie. Ale! Absolutnie unikajmy rowerów z niepewnego źródła. Jeśli trafimy na sprzedawcę, który nie ma żadnego dowodu zakupu roweru i nie jest w stanie udowodnić jego pochodzenia – odpuśćmy sobie transakcję. Jeśli już zakochaliśmy się w oferowanym przez niego jednośladzie, to sprawdźmy chociaż, czy nie widnieje w rejestrze skradzionych rowerów (na przykład tu albo tu). To naprawdę ważne – popyt generuje podaż, niestety również wśród złodziei.
Gdzie szukać używanego roweru? Najprościej na grupach tematycznych na Facebooku (na przykład tutaj albo tutaj) albo w ogłoszeniach. Można niekiedy dorwać prawdziwe perełki, takie jak mój nieodżałowany DBS Kilimanjaro, którego pewnego listopadowego popołudnia wyprowadzono mi na zawsze z korytarza…

Komu przyda się rower miejski?
Tak naprawdę łatwiej wymienić, komu się nie przyda. Dla chcącego nic trudnego i mówię to z pełną odpowiedzialnością, bo przez lata jeździłam wszędzie – na uczelnię, do pracy czy na rozmowy o pracę – i zawsze: czy zima, czy lato, czy słońce czy deszcz. Czasem powodowało to epickie sytuacje, tak jak wtedy, gdy przyjechałam do dentysty tak straszliwie przemoczona ulewą, że pani doktor zasugerowała, żebym następnym razem po prostu przełożyła wizytę 😉 Byłam naprawdę zdeterminowana i darzyłam zbiorkom wielką nienawiścią. Do autobusu wsiadałam dopiero gdy było -10 i zimniej – w każdych warunkach lepszych niż te dało się poradzić sobie odpowiednim ubraniem.
Jeżeli jedziesz do pracy, w której musisz być odstawiony jak stróż w Boże Ciało, nie masz się gdzie przebrać i umyć, a w drodze powrotnej musisz jeszcze odebrać dzieci z przedszkola – no to ok, odpuść sobie jeżdżenie rowerem. W przeciwnym razie możesz kombinować, a zapewne coś wykombinujesz.

Zabezpieczenie roweru
Last but not least: czy da się zabezpieczyć rower w taki sposób, aby móc go spuścić z oka i ze spokojną głową zająć się swoimi sprawami? Nie za bardzo, a w każdym razie: nie wszędzie. Jak zatem utrudnić złodziejowi zabranie naszego wehikułu?
Zabezpieczeń jest wiele, ale wiele z nich jest nie tyle mało skutecznych, co wprost śmiesznych. Sforsowanie standardowej linki zajmie złodziejowi pewnie mniej niż pięć sekund. Solidne zabezpieczenia są znacznie droższe, ale godne uwagi. Warte polecenia są produkty takich firm jak KNOG, Kryptonite czy Abus.
Zwróćmy też uwagę na to, jak i gdzie przypinamy rower. Co prawda nie ma takiego łańcucha, którego nie da się rozmontować, ale jest większa szansa, że gość gmerający przy rowerze z ciężkim sprzętem w ręku zostanie zauważony na ruchliwej ulicy, a nie w jakimś ciemnym zakamarku. No i rzecz jasna – zapinajmy jednoślad za ramę, nie za przednie koło, które zdejmuje się w sekundę.
Tyle o profilaktyce. Warto także pamiętać o rejestracji ramy, aby w razie czego móc zgłosić kradzież konkretnego egzemplarza (rowery naprawdę się znajdują!). Można też pomyśleć o ubezpieczeniu. Nie mam jednak doświadczenia z ubezpieczaniem roweru miejskiego i domyślam się, że sprawa związana z otrzymaniem ewentualnego odszkodowania może być skomplikowana. Jeśli się mylę, to dajcie mi cynk, może skorzystam 😉