Wsiąść do pociągu, czyli podsumowanie tygodnia

Podsumowanie tygodnia, serio? Nie ma co ściemniać: od miesiąca nic nie pisałam o swoim trenowaniu. Nie było o czym pisać? Dobra, przyjrzyjmy się temu bliżej…

Na fejsbuku w rubryce “status związku” można wybrać sobie “to skomplikowane”. No to ja mam tak z triathlonem, ciągle się kłócimy i godzimy, a przynajmniej przekomarzamy. I ze styczniem, choć jeśli mam być szczera, to ze styczniem jestem już na stałe rozwiedziona.

No bo właśnie, styczeń. Od kilku tygodni biegam znacznie więcej niż wcześniej. W zeszłym roku taki kilometraż, jaki robię teraz, wydawałby mi się nie do przemielenia. Im więcej biegam, tym biega mi się przyjemniej. Niedzielne dwudziestokilometrowe wybieganie już w ogóle nie wydaje mi się straszne. Jest jednak jeden problem: ZIMA.

Z ostatnich trzech biegowych treningów zawierających w sobie jakiś akcent, dwa mnie mentalnie zaorały. W zeszłym tygodniu we wtorek robiłam rozbieganie z minutowymi przebieżkami i przysięgam, że przez pierwsze 4 kilometry rozgrzewki szukałam sobie powodu żeby zawrócić i powiedzieć, że po prostu nie dało się biec, trudno, niech moja forma będzie o ten jeden trening gorsza, ale mój pułap cierpiętniczy został właśnie osiągnięty i idę do domu. Było koszmarnie zimno, padał śnieg, wiał potworny wicher. 100% ohydztwa. To był ten sam poziom hardkoru, jaki osiągałam dawno temu na treningach biegowych, po których wylądowawszy na fotelu u dentysty stwierdzałam że nie potrzebuję znieczulenia do leczenia kanałowego. Samo to że już nie muszę sobie sama robić złych rzeczy i że mogę sobie po prostu poleżeć był tak doskonały, że żaden bodziec zewnętrzny nie mógł mnie już złamać. Zwłaszcza że wszystko odbywało się w upragnionym ciepełku.



Niestety (a może jednak stety) nigdy nie znajduję tego powodu żeby zawrócić i zawsze się okazuje, że jednak się da. Podobnie jak nigdy nie znajduję wystarczająco sensownego usprawiedliwienia, żeby na przykład odpuścić sobie chociaż trochę na biegu progowym. A warto w tym miejscu zaznaczyć, że u mnie próg zaczyna się na jakichś chorych wartościach tętna. To znaczy że jest mi mało wesoło. Piątkowy bieg progowy odbył się na pasie nadmorskim, który to pas był zasypany śniegiem, i to takim śniegiem, że w sumie nie jestem w stanie określić, czy więcej się ślizgałam czy zakopywałam. Każdy krok to core stability. Przynajmniej nie trzeba już dodatkowo robić planków.

No więc bardzo obraziłam się za to wszystko na rzeczywistość, ale nie aż tak bardzo, żeby kolejne minutówki robić gdzie indziej niż na pasie nadmorskim. A co tam, yolo. Sytuacja ewoluuje, bo wczoraj czekał mnie tam ubity śnieg przykrywający warstwę lodu.
HOOOOOOOOOOOOOOLYYYYYYY SHIIIIIIIIIIIIIIITTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTTT.
(Przekleństwa w obcym języku nie są aż tak bardzo rażące, prawda?)

Najśmieszniejsze jest to, że po tym gdy krótko przed wyruszeniem na trening wyszłam na dwór z psami, zakopałam się w śnieżnej zaspie po kolana, zamarzłam i mentalnie zapłakałam, dostałam propozycję modyfikacji tego treningu, łącznie z tym, żeby pobiegać (krócej) na bieżni na siłowni. No ale co to to nie, nie ma co być lamą, nie będę szła na łatwiznę, bla bla bla, zaraz się przebieram i jadę, Boże, za co ja tak strasznie siebie nie lubię? 🙂

Albo dobra, znalazłam coś jeszcze śmieszniejszego: w sumie to te wszystkie treningi wyszły mi naprawdę nieźle.

W basenie na szczęście zawsze jest ciepło. A jeśli chodzi o to, co w tym basenie robię, to bywa to jedną wielką sinusoidą. Przez ostatnie dwa miesiące miałam ze trzy kryzysy, w tym jeden taki, że rzucam wszystko i wyjeżdżam w Bieszczady zostać kolarzem, a drugi taki, że zajechanie moich barków i ramion wymykało się poza skalę i odkurzenie chaty w moim wykonaniu było, uważam, gotowym spektaklem do transmitowania podczas konkursu Strongman. O dziwo – tfu tfu – to wszystko się jakoś ustabilizowało i mimo tego, że dobijam się na gumach oporowych do maksymalnego zakwaszenia (czyli pewnie do jakichś 3 mmoli, buehehehe), to wciąż pływa mi się po tym bardzo dobrze.

Powoli zaczynam też wsiadać na rower. I z rowerem mam też kilka epickich historii. Począwszy od Nowego Roku postanowiłam notować sobie w dzienniczku treningowym swoje całodzienne samopoczucie, bo to co odwaliłam pod koniec roku wołało o pomstę do nieba. Co prawda nazywam się Skutkiewicz, a nie Przyczynkiewicz, więc może jest to w pewien sposób zrozumiałe, że nie kumam pewnych związków, ale na miłość boską! Żeby wsiąść na trenażer na półtorej godziny i ostatnie pół przepłakać z niemocy, to już chyba trzeba być mną. Wsiadłam sobie na rozjazd cztery godziny po wybieganiu 20 km, na którym od 11. kilometra wzywałam już wszystkich świętych i obiecywałam sobie że nigdy więcej nie wyjdę biegać, a to dlatego, że poprzedniego dnia (między innymi) walnęłam mocny trening biegowy, który zajechał mnie mięśniowo. Brawo ja. Samopoczucie się nie liczy, jedyne co się liczy to aby waty się zgadzały.

A propos watów, zrobiłam wreszcie coś mocnego na rowerze! Ostatni raz przytrafiło mi się to w połowie września. Potem był start w Bike Challenge, pod koniec października harce na Eliminatorze, ale poza tym nic, zero, pustka i luźne rozjazdy. I pewnie będę nudna, że znowu się powtórzę, ale rower, ach, rower to jest świat. Jechać testowo pięć minut w pałę i wciąż mieć taką radochę z tego co robię – to się chyba może zdarzyć tylko na rowerze.

No i tak to na razie wygląda. Trudno mi określić, czy jest dobrze czy niedobrze. W moim przypadku to wszystko zależy od czynnika, który Wojtek nazywa biorytmem, a ja trochę inaczej, ale pomińmy to milczeniem. Wczoraj snułam się w basenie jak zombiak i przez 3 z 4,5 kilometra chciałam już kończyć i wyłazić. Przedwczoraj i dzisiaj pływało mi się rewelacyjnie. No nie ogarniesz tego. Byle do wiosny i byle nie wysiadać z pociągu. Tak, bycie w zugu działa na mnie zdecydowanie korzystnie, mimo że dość kiepsko wpływa na postrzeganie przeze mnie tego wszystkiego co robię.

Bo kiedy już dochodzę do momentu, kiedy jestem obrzydliwie zmęczona, nieskoncentrowana, obolała, śpiąca i zirytowana, to nie mogę się nadziwić, skąd mi się to wzięło. Nie mam na co dzień poczucia, żebym robiła coś specjalnie wymagającego, trudnego czy mocnego. Ba, mam nieustanne wrażenie, że nie potrafię trenować bardzo mocno. Mam ciągle poczucie, że mogłabym dołożyć więcej, ciężej, dłużej. Tylko że mój obiektywizm wynosi zero. Tak samo mówiłam wtedy, kiedy biegałam po sto kilometrów w tygodniu. Wszystko zależy od perspektywy, bo później, kiedy ciągle nie mogłam wyjść z kontuzji i 30 km to był mój maks, myślałam sobie: wow, sto, ale byłam koniem!

No ale cóż, po zimie zawsze nadchodzi wiosna.