“Remament, renamęt, renament, inwentaryzacja”

Trochę mnie tu nie było. Gdy długo mnie nie ma, to możliwości są dwie. Pierwsza: jestem najbardziej zajętym człowiekiem na świecie, doba skróciła mi się do 12 godzin i nie ogarniam. Druga: weltschmerz went hard, za milijony kocham i cierpię katusze. Podpowiem że pierwsza opcja to raczej nie w grudniu, oj nie w grudniu.

No więc właśnie tak. Jako że w poprzednim wpisie nieśmiało sugerowałam (sobie samej), że z wielkich kryzysów można spróbować wyciągnąć wielkie, pozytywne zmiany, postanowiłam wdrożyć plan naprawczy i zacząć remontować swoje życie.



Poprzedni miesiąc minął mi pod znakiem gigantycznego krachu wszystkiego. Myślałam że aż takie kryzysy się nie zdarzają. Jak można “nie mieć motywacji”, kiedy się robi to co się najbardziej lubi? A jednak. Udało mi się chyba zakwestionować wszystko po kolei. Trenowało mi się tragicznie, źle lub – najwyżej – średnio. Ledwo zwlekałam się rano z wyra, podczas gdy zwykle na dźwięk budzika mnie stamtąd wykatapultowuje (tak, o 4:30, no i co w tym dziwnego :)). Po nieudanych zawodach w Warszawie płynnie przeszłam w tygodniową grypozatokową infekcję, która wyjęła mi z planu treningowego cały tydzień. Żeby było zabawniej, już drugiego dnia byłam pewna że jestem zdrowa. Wsiadłam na trenażer, zeszłam po 30 minutach kręcenia żałosnych watów przy strasznym tętnie. Zrzuciłam to na dyspozycję dnia i następnego dnia poszłam sobie lekko pobiegać. Jestem przyzwyczajona do biegania na zmęczeniu i wymemłaniu, więc w gruncie rzeczy biegało mi się bardzo dobrze – tylko że przy tempie truchtania miałam tętno zbliżające się do trzeciej strefy. Dzień później trener odesłał mnie z płyty basenu do domu, zanim zdążyłam wejść do wody. Wróciłam do wyra i tam pozostałam. I choć to wszystko brzmi tak, jakbym z nieokrzesanej miłości do sportu próbowała za wszelką cenę zrealizować wymarzony trening, to tak naprawdę było to zwyczajne chwytanie się brzytwy, a jedyne co mnie martwiło w kontekście NIEtrenowania to to, że mnie to nie za bardzo martwi.
Tak, tak, nawet do tego doszło.

Zmęczyłam się wszystkim co mnie otacza, sfrustrowałam się rzeczami na które nie mam wpływu i nie było mi w ogóle wesoło. Jako że to nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz, Wojtek kiedyś zasłuży na miano świętego, że nie dosypał mi nigdy do herbaty jakiegoś arszeniku. Nie jestem pewna, czy na jego miejscu bym się od tego powstrzymała. No cóż, było se wybrać programistkę :>

Wdrożyłam jednak w życie plan naprawczy, wykraczający poza nakoksowanie się witaminą D. Trochę odpoczęłam, trochę zmieniłam tryb trenowania. W tym tygodniu na przykład jestem bardziej biegaczem zamiast pływakiem i co ciekawe, bardzo mi się to podoba. A co najlepsze, najpiękniejsze i najfantastyczniejsze: wyrwałam się z Emondzią w plener! W kategorii życiowych przyjemności kręcenie na szosie po Kaszubach stoi na piedestale. Uwielbiam, kocham, potrzebuję. Tęskniłam za tym i nie sądziłam, że uda mi się to w środku zimy. Nie było ani zimno, ani nieprzyjemnie, ani nawet nie ubrudziłam za mocno roweru. To było to, czego najbardziej potrzebowałam i mam nadzieję, że uda mi się to powtarzać w miarę regularnie, o ile nie przyjdą nam tu jakieś dzikie mrozy. Trudno mi nawet określić, dlaczego ja to tak bardzo uwielbiam, ale trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej endorfinogennego niż gnanie po pagórkowatych trasach z wiatrem we włosach i muchami w zębach.

Poza tym to jakieś crossfity, morsowanie, zaległe spotkania ze znajomymi i takie tam różne, na które nigdy nie miałam wystarczająco dużo czasu ani miejsca w planie treningowym, a nawet jeśli miałam, to zwykle nie miałam już na to siły.
Chyba pora pobyć czasem trochę bardziej człowiekiem, a trochę mniej robotem.

W kwestii planów startowych na przyszły rok też mi się trochę pozmieniało, a może raczej: wyklarowało – i to w dość zaskakującym kierunku. Główne założenie jest takie, że muszę trochę pogłaskać swój mózg, który ciągle dostaje wpiernicz. Póki wszystko idzie zgodnie z planem, nie mam nic przeciwko temu. Jednak kiedy pojawia się ostry kryzys, a wokół nie widać wsparcia, tylko ciągnięcie w dół – wtedy zaczyna być trudno i smutno. Niestety, jestem tylko człowiekiem. Może trochę rąbniętym, rzeczywiście, ale jednak człowiekiem.
Nie jestem zwolenniczką szukania łatwych dróg, startowania w niszowych zawodach albo w słabo obsadzonych konkurencjach. Zdecydowałam jednak że obok “tego co się liczy najbardziej” spróbuję nowych rzeczy, które lubię, które mnie kręcą, a w których stronę do tej pory nawet bałam się spoglądać, żeby nie odwrócić swojej uwagi od tego, co “powinno się liczyć jako jedyne”.

Pożyjemy, zobaczymy.