Cholekalcyferolu i kaloryfera

Wychodzę z założenia że jeśli nie mam nic optymistycznego do napisania, to lepiej dyplomatycznie milczeć niż nakręcać się publicznie głoszonym werteryzmem. Smęcenie to przyznawanie się do słabości, a słabości ani się nie sprzedają, ani świadczą dobrze o swoim nadawcy i w ogóle można sobie tym przecież tylko zaszkodzić. Rzeczywistość wymaga przecież bycia pozytywnym w każdej sytuacji.

No ale z tym listopadem to jest u mnie tak, że może i zdarzyło mi się w przypływie endorfin napisać raz czy dwa razy, że znajduję jego dobre strony, że w sumie to dobrze że taki listopad istnieje, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, że kto się czubi ten się lubi i siała baba mak (?!) – jednak, przyznaję, to nie do końca prawda.

 

 


Odnoszę wrażenie że dzień składa się teraz z zimnego poranka, obrzydliwego popołudnia – tak obrzydliwego, że masochizmem jest wyglądanie przez okno – oraz długiego, ciemnego, ciągnącego się jak ser w pizzy, której w pewnym momencie już nawet nie chcesz zjadać, bo jak widzisz ten ser, to się zastanawiasz, czy to aby na pewno to było jadalne i czy akurat nie zachciało ci się wymiotować… – wieczoru.

Jak widzicie, listopad sprzyja tworzeniu bardzo długich zdań. Ale chyba tylko temu. Listopad to dla mnie taki wstrętny potwór, który mnie tylko obserwuje i czeka, aż podejdę do jakiegoś rowu, żeby wyskoczyć z krzaków i mnie weń wrzucić. I zazwyczaj bywa to Rów Mariański. No więc – tu chyba jest odpowiedni moment na oklaski – zdołałam już na chwilę dojść do momentu, w którym po dogłębnej analizie i interpretacji otaczającej mnie rzeczywistości stwierdziłam, że wszystko jest bez sensu. Czerwona ikonka “check engine” zaświeciła mi się w momencie, kiedy pewnego dnia o 4:30, gdy zadzwonił mój budzik, zamiast standardowego “hej ho, hej ho, na trening by się szło” pomyślałam: “omg jakie to jest bez sensu”. Do tego jeszcze to przejmujące wrażenie, że to naprawdę, ale naprawdę nie wypada, nieładnie i nie przystoi być takim neurotycznym no-life’em z powodu braku powodu, gdy na świecie się dzieją nieszczęścia, ludzie chorują i umierają i pali im się dobytek, a ja mam po prostu novemberitis.

Na domiar złego z przyczyn logistyczno-technicznych, zwanych także prozaicznymi, zwanych także życie życie jest nowelą, nie mogę pojechać do Gliwic na Mistrzostwa Polski Masters w pływaniu, które odbywają się już od jutra. Kombinowałam już jak koń pod górkę z wykorzystaniem nawet mało rozsądnych metod, aby ten wyjazd jednak doszedł do skutku, jednak kiedy ostatecznie okazało się, że nic z tego, pomyślałam sobie nawet, że nie ma tego złego. Weekend pod kocem, czy to nie fantastyczne?! Czy to nie doskonałe? Czy to nie świetne…? Oh, wait…

No nie jest to ani fantastyczne, ani doskonałe, ani nawet nie za bardzo akceptowalne. Mimo wszystko moduł “przetrwanie” wydaje się jakby najodpowiedniejszy. Co prawda przeszło mi już zastanawianie się, jak to możliwe, że ludzie robią rzeczy i im się chce oraz czy po 16:00 jest możliwe wyjście na zewnątrz świadomie i dobrowolnie dłużej niż na trzy minuty – ale nie oszukujmy się, jeszcze pięćset razy w życiu mi się to wydarzy.

Dopiero przedwczoraj wznowiłam hardkorową suplementację witaminą D w dawkach jak dla młodego konia. Wolę nie wiedzieć, do jakiego poziomu udało mi się obniżyć jej stężenie we krwi przez te blisko półtora miesiąca bez pożerania jej. Biorąc pod uwagę częstotliwość bomb okołotreningowych (ciągle), potrzebę snu (ciąąąąągle) i ogólną rześkość umysłu (najgorzej) wnioskuję, że pewnie osiągnęła wartości ujemne. A wiem że nieprzyzwoite dawki cholekalcyferolu działają naprawdę ratunkowo.

Potrzebowałam też chyba tego luźniejszego tygodnia treningowego, którego właśnie dostępuję. Co prawda każdy trening to porcja pysznej serotoninki, ale w poprzednim tygodniu zdążyłam stwierdzić, że już nawet ona nie daje rady i chyba muszę po prostu na chwilę zwolnić. Tak więc dzisiaj mam bardzo niestandardowy czwartek, ponieważ zwykle w ten dzień kończę pierwszy trening około dwunastej, a już w okolicy 16 wychodzę na kolejny. Cały szkopuł polega na tym, że ten przedpołudniowy trening na basenie jest najspokojniejszą jednostką pływania w całym tygodniu i w ogóle najluźniejszym treningiem w moim planie, a mimo to zawsze, ale to zawsze, bez najmniejszego wyjątku mam po nim tak zryty beret, że jak nie położę się spać na pół godziny to nie ogarniam gdzie jestem. Dzisiaj jednak mam po południu fajrant i rzadko się zdarza, żebym się z czegoś takiego cieszyła, a dzisiaj się nie posiadam z radości. Cholekalcyferolu, naprawdę, poproszę kilogram.

No ale jeszcze tylko druga połowa listopada, grudzień, styczeń, luty i powoli, powoli zacznie być coraz jaśniej. Za każdym razem gdy biegam po gdyńskich lasach albo po bulwarze nad morzem myślę sobie, że gdybym była tutaj tylko przejazdem, na chwilę, to wsiadając do pociągu powrotnego płakałabym rzewnymi łzami. Wybraliśmy sobie do zamieszkania najpiękniejsze miejsce w Polsce – takie, w którym jesienią i zimą można swobodnie korzystać z tych wszystkich miejsc, którymi latem zachwycają się tłumy przyjezdnych. Jeśli się uprzeć, można to podciągnąć pod zaletę tych ohydnych miesięcy.