Koniec sezonu, zaczynam kolejny rozdział (niech no się tylko wyprostuję).

Jako że dość oczywiste stało się, że nie wystartuję pojutrze w wyścigu na mtb, mogę chyba powoli podsumowywać sezon startowy 2017.  Słowem wyjaśnienia: nie uznaję roztrenowania, uważam że nie mam na nie czasu i nigdy przenigdy nie czuję potrzeby psychicznego odpoczynku od treningu, bo to co mnie najbardziej męczy to właśnie odpoczynek od treningu.
W tym roku jeszcze na pewno gdzieś wystartuję – opcja minimum to zawody pływackie w grudniu i jakiś bieg (umh, czy ja powiedziałam “bieg”?), ale tegoroczne starty w triathlonie z całą pewnością dobiegły końca.



Szkoda że MTBowe też – i to jeszcze zanim się zaczęły.
Od połowy lipca jeździłam po trasie wrześniowego maratonu mtb, żeby wreszcie móc przejechać się na góralu trochę szybciej i mocniej. Warunek był jeden: muszę wreszcie pokonać wszystkie podjazdy na trasie. To miało być dla mnie takie potwierdzenie, że daję radę i że prawdopodobnie nikogo nie zabiję na trasie. Oraz że nie będę ostatnia. Długo z tym tematem walczyłam, kosztowało mnie to wiele prób i nerwów, poddawałam się dziesięć razy, ale w końcu wjechałam. (Nigdy nie rezygnujcie ze swoich marzeń! Wysiłek, pot, łzy, wyrzeczenia i znój w końcu się opłacą. Nie ma rzeczy niemożliwych – trzeba próbować aż się uda. No, a jeśli się nie uda, to zawsze możecie spróbować na przykład zmienić kasetę na taką czterdziestodwuzębową.
Oto cały sekret. Tak czy inaczej – nawet jeśli nie dodało mi to umiejętności, to z pewnością odjęło wymówki. I naprawdę, naprawdę, naprawdę chciałam wystartować i pobawić się w rowerowego zdobywcę lasu, zwłaszcza że ta zabawa zaczęła mi się całkiem serio podobać. Nie tym razem. Ale nie szkodzi – dobrze że teraz a nie przed mistrzostwami Polski w triathlonie.)

21905492 10212504151691126 936060554 n 169x300

Ostatni trening zrobiłam w sobotę rano. Potem leżałam plackiem aż do poniedziałku (tutaj wpis na ten temat). Następnie wywlokłam się do fizjoterapeuty na zabiegi i po lekarstwo. Zaryczałam całe prześcieradło, gdy tylko elektromagnes dotknął moich pleców, a po leku przeciwzapalnym zaliczyłam spowolnienie totalne, za to ból kręgosłupa pozostał nietknięty. Bolało jak leżałam, bolało jak siedziałam, cholernie bolało jak stałam. Najbardziej komfortowo było mi na fotelu kierowcy w Toyotce. Psychicznie zresztą też, bo tylko w ten sposób mogłam dokonywać sprawnego poruszania się po mieście. We wtorek było już trochę lepiej, ale w dalszym ciągu wyjście z psami było balansowaniem na krawędzi wytrzymałości. Za to w środę od rana już wiedziałam że będzie dobrze. Nie byłoby tak, gdybym nie była pod dobrą opieką fizjoterapeutyczną. Jeszcze do niedawna każdy uraz i każda kontuzja były niekończącym się pasmem wątpliwości i pytań: jak ja sobie z tym poradzę, którą z dróg wybrać, komu zaufać, czyich rad posłuchać. Teraz wiem, że jestem w dobrych rękach, które mają wiedzę i narzędzia, żeby wyciągnąć mnie z każdej trudnej sytuacji. W środę od rana byłam już dobrej myśli. Wróciłam do świata żywych. Cieszę się, autentycznie się cieszę, że mogę zwyczajnie przejść się z psem po plaży i że zejście z łóżka nie zajmuje mi trzech minut i nie wymaga alpejskich kombinacji.

Z jakiegoś powodu lubię to treningowe cierpienie i całe to zmęczenie. Dziwnie się wstaje rano z myślą, że mam przed sobą cały długi dzień, podczas którego nie spotkają mnie żadne nadzwyczajne przygody. Bardzo źle się z tym czuję fizycznie i jeszcze gorzej psychicznie – ale to wszystko jest tylko chwilowe. Nie stało się nic wielkiego, żadna tragedia. Po prostu wkurza.

Trochę jestem zła, ale nic się nie dzieje bez przyczyny. Zbierało się i zbierało. Coś tam ciągnęło, coś tam pobolewało, Wojtek nawet zasugerował, że chętnie dałby mi trochę przerwy od biegania, ale reakcja była dość oczywista – prawie rozwód. Gdyby nie ta wymuszona tygodniowa przerwa, nigdy w życiu nie zrobiłabym roztrenowania świadomie i dobrowolnie. Najbardziej się złoszczę, że straciłam taki fajny tydzień na jeżdżenie na rowerze. Po wielkich bojach i dyskusjach udało mi się już prawie wynegocjować, że w tym tygodniu mogę sobie porwać Emondzię kiedy chcę i potrzaskać QOMy walnąć rekord długości treningu ujechać się jak koń sobie spokojnie pojeździć ile chcę. Zamiast tego… ech, szkoda gadać.
Wyobrażam sobie że roztrenowanie to taki czas, kiedy można popróbować zupełnie innych aktywności i dyscyplin sportu, spotkać się z dawno nie widzianymi znajomymi, pojechać na krótkie wakacje w jakieś ciekawe miejsce. Jeśli kończę właśnie swoje roztrenowanie, to zupełnie mi to nie wyszło, ale czy miało w ogóle szansę powodzenia? Kręci mnie rower, pływanie i bieganie, moi dawno nie widziani znajomi zwykle pracują w tych godzinach, w których chętnie bym się z nimi spotkała, a wtedy gdy oni mogą się spotkać ze mną, ja już dawno śpię. Na domiar złego mieszkam w pięknym miejscu, w które ludzie przyjeżdżają na wakacje.
Wszystko nie tak 🙂