Nie wszystkie problemy leżą w głowie, czasem to jednak przepona

Od samego początku swojej zabawy w sport miałam jeden dość poważny problem. Właściwie to miałam go chyba przez całe życie, ale zaczął mi wyraźnie przeszkadzać dopiero wtedy, kiedy zaczęłam biegać. Problem pojawiał się niespodziewanie, przy czym także zawsze gdy wchodziłam na bardzo wysokie intensywności. Nie szukając daleko – na chyba każdych zawodach biegowych.

KOLKA. Ale nie taka, że coś mnie tam irytująco pokłuje w jednym albo drugim miejscu, bo to jest zwyczajne i do przeżycia. Najogólniej ujmując sprawę, całkowicie mnie zatykało i ścinało. W jednej chwili dostawałam jakby strzał nożem w brzuch i traciłam możliwość zaczerpnięcia powietrza. Słabo. Nie było mowy o kontynuowaniu wysiłku w tej samej intensywności, a że nigdy nie schodzę z trasy, nawet jak siecze mnie między żebrami siekierą, po takim incydencie chodziłam “pokłuta” przez dwa albo trzy dni. Już mnie nie dusiło, ale kłuło praktycznie bez ustanku. Wychodziłam z psami na dwór – ból. Szłam do sklepu dwie ulice dalej – ból. Cokolwiek bym zrobiła, to ból. Najgorsze, że strzelało mnie to bez wyraźnego ostrzeżenia i nigdy nie wiedziałam, czy aby miłe rozbieganie nie zamieni się w jakiś masakrujący hardkor. Do tego przy wysokiej intensywności dyszałam i charczałam jak Darth Vader, co było naprawdę frustrujące, bo zdawałam się męczyć bardziej niż inni obok mnie. W pewnym momencie myślałam nawet, że mam astmę i poleciałam robić sobie spirometrię. Ale to też nie było to.



Szukanie rozwiązania tego problemu bywało równie okropne co sam problem. Czytałam, pytałam, tułałam się po lekarzach. Zrobiono mi trzy gastroskopie, niezliczone ilości badań krwi, testy oddechowe, skórne, absurdalnie drogie testy nietolerancji pokarmowej, bla bla bla. Naprawdę strasznie mi zależało, żeby znaleźć powód. Faszerowano mnie różnymi lekami, które według lekarzy “prawdopodobnie będę brać już na stałe”. Wpychano we mnie masę różnych antybiotyków, zwalając kłopot na “zespół jelita drażliwego”, czyli jednostkę-widmo, którą się diagnozuje, jak się nie ma pomysłu, co człowiekowi jest, a nie chce się wyjść na nieuka. Sugerowano mi, że powinnam z tym iść do psychiatry. Zakazywano mi jedzenia połowy rzeczy nadających się do jedzenia. Tłumaczono, że mam “źle zbudowany żołądek” i że powinnam sobie dać spokój ze sportem.
Trwało to dobrych kilka lat i nawet kiedy trafiłam w końcu na mądrego, empatycznego lekarza, który naprawdę chciał mi pomóc, to po kilku tygodniach poszukiwań nawet on załamał ręce. Ja takoż. Uświadomiłam sobie wtedy, że jeśli istnieje jakakolwiek rzecz, która byłaby w stanie spowodować, że znajdę się na skraju wytrzymałości i świadomie i dobrowolnie zrezygnuję z tego sportu, któremu zaprzedałam duszę i serce, dla którego i dzięki któremu żyję, to będzie to właśnie to. Nie przypominałam sobie wówczas zawodów, które byłam w stanie ukończyć bez “tego”. I gdy myślałam potem o jakimś ukończonym już starcie, to za każdym razem wniosek był jeden: Gdyby nie kolka, to mogłoby być zupełnie inaczej.
No i było jeszcze “sportowe społeczeństwo”. Każdemu przecież zdarza się czasem jakaś tam kolka, więc problem jest powszechny i w tym powszechnym, powszednim rozumieniu dobrze znany. “Ja też tak czasem mam”. Chyba mało kto był w stanie uwierzyć, że po pierwsze nie jest to moją głupią wymówką dla nieudanych startów, po drugie – nie jest to wynikiem mojego zaniedbania (na przykład tego, że nażarłam się czegoś dzień przed zawodami), tylko jakiejś przyczyny organicznej, po trzecie – jest sprawą zajebiście rujnującą całą radość ze sportu. Jeżdżąc na zawody miałam blisko sto procent pewności, że w którymś momencie zacznie się cierpienie, które nie jest tym bolesnym, ale normalnym i oczekiwanym doświadczeniem sportowym. Każde wyjście na trening biegowy to był nienormalny stres. Już naprawdę zaczynałam się zastanawiać, czy to nie jest sprawa dla psychiatry albo czy rzeczywiście nie jestem na przegranej pozycji, bo fizjologicznie jest coś ze mną nie tak i tak już pozostanie. Co tu dużo gadać, obwiniałam się za to strasznie, będąc przekonana, że jestem słabeusz i panna delikutaśna, mam coś nie tak z progiem bólu i w ogóle się nie nadaję do tej zabawy.
Bardzo podobnie było zresztą w sprawie siodła do roweru szosowego, kiedy to przez prawie dwa lata przetestowałam niezliczoną ilość najróżniejszych siodełek i wciąż wracałam z treningów płacząc z bólu. I podobnie jak w kwestii kłucia i duszenia, też czułam się największą sierotą na świecie. Słyszałam tylko, że każdego czasem boli, że trzeba się przyzwyczaić, że nie ma co być mięczakiem i tak dalej. Na rozwiązanie sprawy z siodełkiem wpadłam wreszcie sama i dopiero po zmianie rozmiaru ramy dowiedziałam się, co to jest ten “normalny” ból na rowerze i jak diametralnie różni się od tego, co musiałam znosić wcześniej. Na pomoc z kolkami przyszło mi jeszcze poczekać.
No i BANG. Pewnego pięknego dnia zaczęło mnie boleć kolano. Tak, tak, kolano – nie pomyliłam historii, czytajcie więc dalej. Niestety wraz z upływem dni dyskomfort, zamiast zanikać, zaczął narastać. Pierwszy ortopeda, u którego się pojawiłam – notabene: profesor!; to przerażające, że tacy ludzie prowadzą swoje praktyki i szkodzą ludziom – kazał mi kupić homeopatyczną maść ze ślimaka, ale koniecznie od tej pani, której numer telefonu zapisał mi na kartce. Drugi ortopeda obejrzał, pomacał, powykręcał i stwierdził, że łąkotka jest w porządku, ale w sumie to nie wiadomo, co mi jest. O bieganiu nie było mowy, przez trzy tygodnie nie wsiadałam też na rower. W końcu ból mocno doskwierał mi także podczas pływania, zwłaszcza przy nawrotach. No tego to już było za wiele. I wtedy nastąpił ważny zwrot w moim życiu, bo poskarżyłam się na treningu pływackim koleżance, Oli, i następnego dnia dostałam namiar do “fizjoterapeuty, który niesamowicie wszystkim pomaga”. No to się zapisałam i pojechałam do Redy.
No i tak. Fizjoterapeuta Maciej podczas godzinnej wizyty sprawił, że kolano, z którym ledwo chodziłam od ponad trzech tygodni, tak najzwyczajniej w świecie przestało boleć. Co ciekawe, miejsca które wydawało się sednem problemu w ogóle chyba nie ruszył, za to porządnie naznęcał się nad okolicami, które dla fizjotradycjonalistów mogłyby się wydawać kompletnie nielogiczne (na przykład nad kostką i na brzuchu). Naprawiając zapytał mnie także, czy przypadkiem nie miewam kolek. Ło panie! “Miewanie kolek” to w moim przypadku bardzo łagodne określenie. Pomiędzy wyciem z bólu od wbijanego w moją nogę łokcia a kompletnym zaniemówieniem, gdy w mój bok wpajany był przyrząd fizjoterapeutyczny przypominający zielonego, trójnogiego kosmitę, nakreśliłam pokrótce problem. Maciej stwierdził na to: “Spoko, to też naprawimy”.
Ehę. Nie pamiętam, co dokładnie wtedy odpowiedziałam, ale z pewnością kulturalnie, acz szczerze wyraziłam swoją wątpliwość. Przecież sztab ludzi się z tym pałuje od tylu lat i każdy się w końcu poddaje, a mnie i tak na każdym biegu dusząca kolka zgina w pół. Bardzo byłam wdzięczna Maciejowi za chęć pomocy i wiarę w to, że kłopot jest rozwiązywalny, ale spójrzmy prawdzie w oczy, tak było, jest i pewnie tak zostanie.
No ale spróbujmy, przecież nic nie mam do stracenia (a niespodziewanie naprawione kolano napawa nadzieją, ciekawością i optymizmem).

Nie wiem przez ile tygodni regularnie jeździłam do Redy, ale efekty były widoczne z wizyty na wizytę. Było coraz lepiej – jeśli coś mnie łapało, to wyraźnie słabiej i potrafiło nawet odpuścić (co wcześniej się nie zdarzało – pardon my french, ale jak już jebło, to jebło). Aż w końcu nadeszła wizyta, podczas której Maciej trafił centralnie w ostateczne źródło problemu, w punkt śmierci, w miejsce prawdy, czyli mówiąc najprościej w sekundę rozryczałam się z niedefiniowalnego bólu. Coś jakby bezpośrednio na moim mięśniu znalazła się żyletka i tak sobie po nim beztrosko jeździła, orając wszystko co napotka po drodze. No ale jak to ostatnie miejsce zostało rozpracowane, to problem zniknął bezpowrotnie, jeśli nie liczyć paru “kosmetycznych” poprawek gdzieś tam w międzyczasie.

(Opis całej terapii został bardzo streszczony, gdyż z mojej strony składał się głównie z: wgryzania się i wdrapywania w stół fizjoterapeuty, wzywania Pana Boga nadaremno, przeklinania w obcych językach itp. Z każdej wizyty wychodziłam z czerwonymi uszami, bo tam chyba kumulował się ból, gdy już głupio mi było drzeć jadaczkę)

Długo zwlekałam z pochwaleniem się, że problem został rozwiązany, bo najzwyczajniej w świecie bałam się zapeszać. Już kilka razy pojawiał się cień nadziei, że będzie po sprawie i za każdym razem szybko okazywało się, że jeszcze nie tym razem. Obecnie minęło już sporo czasu, jestem już po kilku startach w różnego rodzaju zawodach i mogę to stwierdzić głośno i wyraźnie: jest dobrze. Różnica w komforcie poruszania się biegiem jest gigantyczna i widoczna gołym okiem. Jestem w stanie swobodnie oddychać nawet przy bardzo wysokiej intensywności. Wreszcie nie boję się powiedzieć, że problem został rozwiązany, za co jestem Maciejowi przeogromnie wdzięczna. Spotkało mnie ogromne szczęście, że wreszcie trafiłam na człowieka, który ma tak dużą wiedzę i doświadczenie.
Wciąż niestety mam w głowie sporą blokadę przed kompletnym zmasakrowaniem się na biegu, bo gdzieś tam w środku pamiętam doskonale, co się działo i czym to grozi. Myślę jednak, że z czasem ten hamulec puści, bo dobre doświadczenia zaczną przysłaniać te nieudane starty. W każdym razie w tę stronę to zmierza. Bardzo się cieszę, że znów znalazła się odpowiedź na problem, nad którym pozostawało już tylko załamać ręce. Wiem że wraz z jego rozwiązaniem otworzyło się przede mną wiele drzwi, za którymi są wspaniałe rzeczy.
woman 591576 1920