Unikanie ryzyka

Nie przepadam za dniami wolnymi od treningów, ale to czego nienawidzę jeszcze bardziej to okoliczności, które zmuszają mnie do przerwania cyklu treningowego: chorób i kontuzji.

Graph3
Źródło: Oliver Emberton

Na samym początku mojej zabawy w sport kontuzjowałam się niemalże co chwilę i często były to urazy i przeciążenia, do których sama mniej lub bardziej bezpośrednio doprowadzałam. To był jednak czas, kiedy nie bez powodu mówiłam “idę biegać”, a nie “idę na trening”, bo z tym drugim nie miało to nic wspólnego. Nie robiłam tego dla sportu, tylko dla fajnego samopoczucia. Od tamtej pory bardzo wiele się zmieniło – na czele (na szczęście!) z moim podejściem. Kilka lat temu potrafiłam imprezować do drugiej w nocy, a o szóstej wyjść na długie rozbieganie; hasać po lesie o czwartej nad ranem albo wrócić z treningu z psem o pierwszej w nocy. Zresztą co tu dużo gadać – z natury byłam naczelnym autodestruktorem, lubiłam eksperymentować na własnym organizmie i sprawdzać, ile jest w stanie wytrzymać człowiek. To zmieniało się na lepsze powoli i mozolnie, ale chyba w końcu się udało. Potrzeba mi było do tego między innymi złamania zmęczeniowego, dwóch skręceń kostki, naderwania przyczepu ścięgna, przewlekłej kontuzji kręgosłupa lędźwiowego, pęknięcia kości w stopie oraz tygodniowego bólu głowy po przypierniczeniu nią o beton. Więcej grzechów na ten moment nie pamiętam, ale podkreślam, że wymieniam tylko te z ostatnich lat. Dzięki swojej niefrasobliwości i pociągu do zamęczenia się na śmierć udało mi się między innymi nie móc biegać przez prawie pełne dwa lata – po jednym przebieganym roku. Na szczęście byłam już na tyle zakochana w sporcie, że nie odpuściłam i wróciłam, a kiedy wróciłam, zaczęło mi zależeć na wyniku sportowym. A że sport w takim wydaniu już sam z siebie nie jest prozdrowotny, wypada równoważyć jakoś te straty, prawda?

Przez bardzo długi czas to wszystko działało na zasadzie: “chcem, ale nie mogem”, a konkretnie: chcę, ale cały czas coś mi się przydarza. Dopiero od niedawna postanowiłam, że to przydarzanie należy brutalnie eksterminować, po prostu.

Codziennie się czegoś uczę, obserwuję siebie i wyciągam wnioski. Wygląda na to, że coraz trafniejsze i mądrzejsze, choć i tak zdarza mi się oberwać radą typu “ty jesteś chyba głupia durna, nie rób tego”. Wojtek nauczył mnie, jak nie obracać w proch i w pył wszystkiego, co sobie wytrenuję i jak realnie oceniać potencjalne zyski i straty wyborów przed jakimi stoję. Czasem pewnie wychodzę na przewrażliwioną i spanikowaną, ale zdałam sobie sprawę z tego, że to co robię wykracza już odrobinę poza kategorię dobrej zabawy i wymaga odrzucania pewnych kompromisów. Uściślę: zawsze, od samego początku, dobrowolnie, świadomie i naturalnie stawiałam wyjście na trening i jego uczciwą realizację na pierwszym miejscu w planie dnia, ale dopiero od pewnego czasu przestałam mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. Z pewnością miały tu znaczenie takie kwestie jak inwestycja w sprzęt, co do którego kilka lat temu w życiu bym nie uwierzyła, że może tyle kosztować, odrzucenie kilku poważnych propozycji pracy… no i to, że po porannym pływaniu muszę poukładać sobie dzień tak, żeby zostawić sobie ze dwie godziny na spokojne zgonowanie 🙂

Tak więc oprócz systematycznego treningu, za absolutnie kluczowe uznaję unikanie różnego rodzaju ryzyka. Oczywiście najważniejsza jest kwestia zdrowia. Prawie zbankrutowałam już na suplementach takich jak witamina D i witamina K2 (nie znam droższego niż to drugie). Z zasady nie lubię faszerować się jakimkolwiek syntetycznym dobrem, ale tym razem gra była warta świeczki. Co trzy miesiące melduję się posłusznie w laboratorium i daję sobie upuszczać krwi, żeby kontrolować, czy wszystko jest w porządku (z moimi parametrami krwi takimi jak choćby kinaza kreatynowa jest tak jak z kwasem mlekowym – nie wiem co bym musiała zrobić, żeby utrzymały się wysoko), co rok albo co dwa lata robię jeszcze parę dodatkowych badań (ekg, echo). Jeśli nawet zdarzy mi się trenować z przeziębieniem, na pewno podczas infekcji nie ścigam się w zawodach. To dopiero początek długiej listy. Chyba najbardziej znamienną i bolesną sprawą była prawie całkowita rezygnacja z dojeżdżania wszędzie rowerem. W Warszawie rzadko kiedy korzystałam ze zbiorkomu, ale niestety regularne powroty z basenu – 11 km w jedną stronę z mokrą głową o 21:20 – przypłaciłam przewlekłymi problemami z zatokami. Teraz nie mam już na to czasu… no i mam swoją srebrną strzałę (serio, żeby tak kochać swój samochód). Na szczęście treningi na basenie mam o 5:45 i musiałabym objechać całe miasto naokoło, żeby dostać się tam rowerem, więc tego jest mi akurat najmniej szkoda.

Unikanie infekcji jest chyba najtrudniejszym tematem. Wiadomo, że im lepsza forma, tym łatwiej złapać jakiegoś paskudnego wirusa. Wiadomo także – wiem to przecież doskonale z doświadczenia – że “normalnym” ludziom, nie-sportowcom, kilkudniowa infekcja nie rujnuje życia. Pamiętam sama, jak w czasach szkolnych uśmiechałam się pod nosem, kiedy lekarka stwierdzała zapalenie oskrzeli czy anginę i wystawiała mi zwolnienie na cały tydzień. Wtedy to oznaczało dla mnie beztroskie wylegiwanie się w wyrze do południa, oglądanie seriali i szukanie końca internetu. Potem na drugi tydzień brałam zwolnienie z wuefu i wszystko świetnie. Tylko że teraz nie chcę brać zwolnienia z wuefu, a nawet dwa czy trzy dni charczenia i smarkania to dla mnie poważny problem, który nie kończy się na tych dwóch czy trzech dniach. Więc tak jak całkowicie zakończyłam trenowanie agility z psem, którego kupiłam z myślą o agility (Boże, jak to brzmi, przepraszam cię łaciaty Smoczusiu :D), tak unikam innych ryzyk, takich jak spotykanie się z siedliskami bakterii i wirusów. Rozumiem, że to może być dla wielu niezrozumiałe, dlatego teraz otwarcie tu o tym piszę. I błagam Was serdecznie, jeśli akurat “coś Was bierze”, to nie zapraszajcie mnie do siebie, przełóżcie to spotkanie. Ja Was wszystkich bardzo lubię, ale muszę pewne sprawy potraktować priorytetowo. A jeśli zadajecie sobie teraz pytanie, co ja właściwie kombinuję, że mi tak strasznie zależy, to odpowiadam: ja sama jestem tego ciekawa 🙂

If you want to follow your dreams, you have to say no to all the alternatives. Wszystkim jeszcze nie powiedziałam, ale jestem na dobrej drodze. Może w końcu stanę się pustelnikiem, ale przynajmniej za 10 lat sobie powiem, że nie rozmieniałam się na drobne.