To nie jest sport dla niecierpliwych ludzi czyli (znowu) rzecz o pływaniu

plyak

Nie ma dla mnie drugiej takiej dyscypliny jak pływanie. To zupełnie co innego niż bieganie czy rower. Niezmiennie podziwiam młodych pływaków za determinację w dzieleniu swojego życia pomiędzy szkołę i żmudne treningi. Z upływem czasu jednak coraz bardziej ich rozumiem. Pływanie ma w sobie elementy, które wyjątkowo mnie ekscytują, choćby takie jak możliwość niezwykle precyzyjnej oceny postępów – ciągłego monitorowania i analizy tego, co się dzieje. Dla mojego perfekcjonistycznego umysłu nie jest wielkim problemem robienie codziennie tego samego, a stałość warunków daje wręcz swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. A może po prostu: naprawdę to uwielbiam.

Moja relacja z pływaniem jest obecnie – wreszcie! – oparta na wzajemnym zrozumieniu. Niestety nie jestem cierpliwym człowiekiem. Nie potrafię zgodzić się na proste prawdy i zależności czy zrozumieć mechanizmów, które pojawiają się w każdym procesie treningowym. Nawet jeśli uważam je za powszechnie obowiązujące, to zawsze znajdę powód, dla którego nie powinny się sprawdzić akurat u mnie. Nie lubię, kiedy coś mi nie wychodzi i czasem łapię się na tym, że wolę od tego uciekać niż pochylić z jeszcze większą uwagą.

Pływanie jednak ma od pewnego czasu specjalne względy, które w dużej części (sierpem i młotem, tupaniem oraz zgrzytaniem zębami) wywalczyło sobie już zimą tego roku. Nauczyło mnie, że rządzi się swoimi, bardzo specyficznymi prawami i błędem jest oczekiwanie, że wszystko będzie się odbywało na moich zasadach. Okazuje się że nie będzie i… że to nie szkodzi.

Moja specyficzna sytuacja w nowej grupie treningowej bardzo zmieniła moje patrzenie na pływackie sprawy. Przede wszystkim nie oczekuję już od siebie, że każdy trening będzie szybszy od poprzedniego. Zresztą pływam teraz od poniedziałku do piątku, więc musiałabym założyć, że lada chwila dogonię Phelpsa… Wiem już, że niezależnie od okoliczności i tak daję z siebie zawsze tyle, ile mogę danego dnia, ale to nie zawsze jest jednakowo mocno – po prostu.

Wspominałam już we wpisie o zawodach, że (niejako na własną prośbę) zaliczyłam straszną bombę treningową w bieganiu. O dziwo pływanie jeszcze przez chwilę się trzymało, a potem, rzecz jasna, przybombiłam też. Było to samo co zimą jeszcze w Warszawie: po okresie świetnego treningu nagle przyszedł kryzys. Niby wciąż pływało mi się dobrze, ale z tempomatem: za nic w świecie nie mogłam przyspieszyć. Pod koniec lutego, w czasie niespodziewanego kryzysu, test na 200m na treningu popłynęłam gorzej niż odcinki powtórzeniowe na tym dystansie na treningach jeszcze tydzień wcześniej. Pech chciał, że akurat przyszedł czas wzmożonej częstotliwości testów treningowych, więc miałam okazję naprawdę mocno się podłamać. Tak czy inaczej, po tym szmacianym czasie równie niespodziewanie przyszedł czas konia. Do obecnej bomby podeszłam więc o wiele spokojniej. Znowu pływało mi się niby dobrze, ale jakby na zwolnionych obrotach. Stwierdziłam jednak, że tym razem za nic w świecie nie odpuszczę i po prostu to przetrwam, obserwując co się dzieje. I tak muszę wykonać pewną pracę, której efekty chcę ocenić za rok albo za dwa lata, a nie teraz, już, za tydzień. Ważne, żeby po prostu robić swoje.

Gwałtowność zmian naprawdę mnie zaskoczyła. Na niedzielne zawody zmobilizowałam wszystkie siły, żeby nie czuć się jak diesel z popsutą turbiną, w poniedziałek wróciłam do treningu pływackiego, a od wtorku do bomby dołączył turbo zmęcz. Ale taki straszny, że zmęcz połączony z chorobą, jaki dopadł mnie bezpośrednio przed wyjazdem do Warszawy, to był pikuś. W czwartek mnie tak powaliło, że nawet wyjście z psami na dwór było dla mnie przedsięwzięciem na poziomie wspinaczki na Kilimanjaro. Jednak, jako że w przyszły czwartek mam ostatni w tym roku szkolnym trening z pływakami i przez kolejne dwa miesiące będę się musiała bez nich obyć, postanowiłam sobie, że za nic w świecie nie odpuszczę tych ostatnich treningów, choćbym miała na nich pływać po dwie minuty na sto metrów i spać potem cały dzień. W nocy z czwartku na piątek śniły mi się przygody, których nie mogłam dokończyć, bo byłam tak zmęczona. No żeby śnić o tym, jak bardzo jestem zmęczona, to już chyba kolejny poziom zmęczenia… W piątek, w dzień podwójnego pływania, nic się nie zmieniło w moim samopoczuciu; wróciłam do domu po porannym treningu, zajęłam się swoimi sprawami, padłam niespodziewanie na popołudniową drzemkę i wytoczyłam się na drugie pływanie. Odpuściłam sobie nawet ćwiczenia ogólnorozwojowe, bo dosłownie przyrosłam do kanapy, czułam się jakbym miała 40 stopni gorączki i na samą myśl o ruszeniu jakąkolwiek kończyną było mi jeszcze gorzej. Wskoczyłam do wody i… od razu poczułam, że pływa mi się jakoś podejrzanie dobrze. Płynę rozgrzewkę, patrzę na zegarek – ale numer, pływam tak jak “przed bombą” – o co chodzi? Zaczęły się zadania – najpierw mocny zmienny. Dopływam do ściany, patrzę na zegarek i myślę sobie: kurczę, gdzieś na dystansie delfinem musiał mi się zlapować zegarek, bo ja nie pływam tak szybko zmiennym. Druga setka jednak wcale nie była wolniejsza, a zegar na ścianie działał synchronicznie z Polarem. Potem setki kraulem i czuję, że wreszcie mogę przyspieszyć, przydusić się i zmęczyć, a tętno wreszcie idzie w wysokie rejestry. Zrobiłam trening co najmniej tak dobry jak przed tym, kiedy dopadł mnie ogromny zmęcz, a wcale nie jestem nagle mniej zmęczona. No i mam na koncie kolejny trening, który od początku do końca zrobiłam w limitach takich samych, jak cała reszta grupy.

No i co? Już po bombie? O co chodzi i jak to możliwe, że rano pływam jeszcze jak ścierka, a po południu, ni stąd ni zowąd, nagle wstępują we mnie siły z kosmosu?

Sport to jest zdecydowanie najdziwniejsza rzecz na świecie jaką znam. Chciałabym sobie umieć to wszystko jakoś wytłumaczyć, precyzyjnie zapisać w swoim zeszyciku, ale niektóre rzeczy są dla mnie po prostu nieogarnialne. Jedno wiem na pewno: uwielbiam to. Całym sercem i ciałem, no może poza zatokami, które nienawidzą mnie za to, że ciągle pływam.