Jestem łosiem czyli 1/8 IM w Ślesinie – tegoroczny debiut

No dobrze. Mam za sobą pierwszy triathlonowy start w tym roku. Do ostatnich dni przed startem nie wiedziałam, czy w ogóle pojedziemy do Ślesina, ale ostatecznie udało się wszystko poukładać tak, żeby dało się tam wyskoczyć. To był pomysł, który do ostatnich dni stał pod wielkim znakiem zapytania, głównie ze względu na gigantyczną bombę treningową, jaka mnie dopadła na ostatnie dwa tygodnie. Mówiąc najkrócej, po fantastycznym okresie treningowym nastąpiła katastrofa – czułam się bardzo dobrze, ale tylko do momentu, w którym próbowałam pobiec coś szybciej. Z każdym treningiem było coraz gorzej, co zaczęło mi już mocno wchodzić do głowy. Do tego doszedł problem ze stopą, która coś nie chce przestać boleć, a ja już drżę, czy nie zaliczyłam kolejnego złamania zmęczeniowego (tfu tfu tfu).
Na szczęście na początku tego tygodnia spotkałam się w sprawie wytopu z Kubą Czają, który, mam wrażenie, przy okazji każdego naszego spotkania musi mi powtarzać to samo, a ja za każdym razem szczerze się dziwię, jakbym słyszała to pierwszy raz. Jestem chyba jakimś mentalnym betonem, a już na pewno niepoprawnym masochistą.Wojtek ma ze mną to samo. W każdym razie, uświadomiona, że (znowu) wesoło zmierzam ku katastrofie, (przynajmniej na chwilę) postarałam się zmienić azymut. Zwłaszcza wczoraj na ciastoloadingu na weselu Dominiki i Dawida, z którego niestety musieliśmy urwać się dosłownie po dobranocce.
Kończąc ten przydługi wstęp napiszę jeszcze tylko, że zamiast pobudki o 4:50, musiałam wstać o 3:30, bo Smoczysław głośno domagał się wyjścia na dwór. Co nastąpiło później, tego nie będę opisywać szerokiej publiczności, bo ubawi to tylko psiarzy. Mówiąc w skrócie, zabrakło mi torebek do sprzątania jego dzieł, ale bardziej martwiłam się faktem, że będzie musiał zostać sam w domu od 6 do 19, co wobec zaistniałego faktu może być problematyczne (i to dla obu stron). Szczęśliwie jednak przeszło mu w samą porę, choć o tym ostatecznie przekonamy się za 120 kilometrów, kiedy dojedziemy do Gdyni…
Ta drobna nocna awaria spowodowała, że byłam totalnie niewyspana i większość drogi do Ślesina po prostu przekimałam na fotelu pasażera, przyjmując coraz to wymyślniejsze pozy. Nie było to dla mnie dobrym prognostykiem, bo przed startami raczej mam już drobną podjarkę i nie śpię, tymczasem byłam dziś maksymalnie zmulona i jakoś wcale nie chciało mi to przejść nawet wtedy, kiedy byliśmy już na miejscu zawodów.
Nauczyłam się jednak, że nie muszę przejmować się samopoczuciem przed zawodami, bo ono rzadko kiedy bywa miarodajne. Poszłam potruchtać w ramach rozgrzewki i już wiedziałam, że wcale nie jest tak źle. Kamień z serca! Wróciłam z biegu prosto na odprawę, a potem nagle zrobiło się późno i trzeba było przemieszczać się na start…
Postanowiłam, że dzisiaj pierwszy raz wystartuję bez pianki. Co prawda przetestowanie sprzętu było moim najważniejszym założeniem na dzisiejsze zawody (w tym roku jeszcze nie miałam na sobie swojej Axenki), ale ze względu na ciepłą wodę i długi dobieg do strefy T1 przeważyła jednak chęć sprawdzenia swoich możliwości bez neoprenu. Przetestowałam za to po raz pierwszy okulary Huub Aphotic i jestem nimi zachwycona – pierwszy raz płynęłam w okularach, które ani nie przeciekały, ani nie parowały (!) i w ogóle zachowywały się idealnie.
Jeśli chodzi o przebieg zawodów, to wciąż jestem straszną lamą na starcie. Nie potrafię szybko wystartować, więc standardowo z drugiej linii nagle znalazłam się w piętnastej. Wpadłam prosto w apogeum chaosu (będę jednak zaznaczać, że w porównaniu z turbopralką w Piasecznie, której doświadczyłam podczas mojego triathlonowego debiutu, każda inna pralka to zaledwie mała frania), a co gorsza, zostałam przyblokowana przez płynących przede mną… Jak już wydostałam się z tego klinu, do końca dystansu tylko wyprzedzałam. Po wyjściu z wody nastąpił pierwszy szok tego dnia: biegnę! Pierwszy raz w życiu nie czułam absolutnego zgonu po wynurzeniu się z wody i nie pełzłam, tylko biegłam do strefy zmian.
Na rowerze, jak to na rowerze, musiałam mocno się kontrolować. Nie wiem jak to się dzieje, ale nawet teraz, kiedy mój tygodniowy kilometraż rowerowy nie wznosi się powyżej stu, a jedyne wykonane dotychczas mocniejsze akcenty to kilka minutówek lub dwuminutówek, jedzie mi się dobrze albo super dobrze. Dzisiaj było nawet bliżej tego drugiego. Kontrolowałam tętno, bo nogi, choć nieco podmęczone treningami z piątku (nie wiedziałam, że można tak zajechać nogi pływaniem!), chciały szybciej i mocniej, a ja próbowałam im przypominać, że przed nami jeszcze bieżek…  Na dystansie wyprzedziło mnie paru facetów i jedna 5-osobowa grupa (!!!!), a ja kilka dziewczyn i chyba trzech chłopaków. Na dojeździe do strefy zmian miałam małą awarię – byłam przekonana, że jeszcze jedziemy, aż tu nagle belka – a ja w butach. Zdążyłam wyjąć nogę z jednego buta, drugi musiałam rozpinać już na stojąco, a potem prawie wykopyrtnęłam się o własną Treczynkę 😉
Bieg. Do tej pory bieganie w triathlonie było dla mnie najwyższą formą tortury. Nawet jeśli do tej części startu wszystko szło super, to tutaj następowała gigantyczna bomba okraszona duszącą kolką. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po pierwszym kilometrze wszystko było dobrze: tempo, tętno i samopoczucie. Byłam jednak pewna, że to jakiś podstęp, więc nie przyspieszałam – a raczej tak mi się wydawało, bo jednak trochę przyspieszyłam. Efekt był taki, że wreszcie zaliczyłam start, w którym nie tylko biegłam, lecz także, powiedzmy sobie szczerze, wszystko było w porządku.
No i tutaj następuje kulminacja historii, czyli mój prawie-wbieg na metę. Dlaczego prawie? Ano dlatego, że mając w pamięci, że lecimy jedną długą pętlę i drugą krótszą, zawahałam się na chwilę, kiedy ruszyłam prostą do mety. Od razu zauważyła to jedna z wolontariuszek i… zawróciła mnie na kolejną pętlę. Trochę nie chciało mi się wierzyć, że druga pętla będzie aż tak krótka, więc stanęłam i zaczęłam się upewniać, że na pewno mam pobiec znowu drugą drogą. Tak się przy okazji złożyło, że na trasie trochę namieszałam w zegarku i nie wiedziałam do końca, ile dystansu jest za mną, a przy okazji biegło mi się naprawdę dobrze… no i pobiegłam tak, jak pokierowała mnie wolontariuszka. Od początku coś mi nie grało, a jak zobaczyłam, że znowu wbiegam na ślesiński rynek – czyli w miejsce, w którym miałam się znaleźć tylko raz – byłam już pewna, że rzeczywiście nastąpił gruby error. Zrobiłam więc 7,5 zamiast 5,2 kilometrów i wbiegłam na metę nadkładając dobre 12 minut i tracąc miejsce w pierwszej szóstce. Od razu za metą udałam się do organizatora, żeby poprosić o nieklasyfikowanie w ogólnych wynikach i o podesłanie mi moich międzyczasów na maila, na co na szczęście przystał bez problemu.
No i cóż. Oczywiście jest mi wstyd i czuję się jak ostatnia pierdoła – no bo żeby nie doliczyć do jednego?! Swojej awarii nie mogę nawet zrzucić na poweselnego kaca, bo jedynie umoczyłam dziób w szampanie (tak, tak, te kielichy były markowane…). Jednak przede wszystkim śmieję się z tej całej sytuacji. I tak nie walczyłam dziś o zwycięstwo – na to jeszcze nie pora, a to, czy zajmę piąte czy dziesiąte miejsce to już kwestia zupełnie wtórna. Mam nauczkę na przyszłość, żeby dokładnie sprawdzać trasę i znajdujące się na niej skrzyżowania. Nie ma jednak tego złego – wynoszę z dzisiejszych zawodów bardzo ważne spostrzeżenia. Wydawało mi się, że biegnę tempem na piątkę, a okazało się, że dodatkową pętlę pobiegłam tym samym tempem co resztę dystansu – z tętnem ledwo podprogowym – i wiem, że pobiegłabym tak jeszcze dalej. To oznacza, że miałam dużą rezerwę i nie biegłam na maksimum swoich obecnych możliwości. Cały czas jest we mnie dość poważna obawa przed kolkami, które tak dręczyły mnie w poprzednich latach, i boję się pobiec naprawdę mocno. Liczę na to, że z czasem się to zmieni i będę umiała po prostu przycisnąć.
Wreszcie czuję, że trening biegowy zaczyna się przekładać na bieg w triathlonie, co jest dla mnie prawdziwym przełomem i wielką radością. Pobiegłam dzisiaj podobnie jak biegałam treningi progowe na stadionie, a biorąc pod uwagę to, co się działo przez ostatnie dwa “bombowe” tygodnie, mogę uznać, że jest OK.
Nie mogę być niezadowolona z dzisiejszej wycieczki na zawody. Miałam sprawdzić sprzęt – sprawdziłam (oprócz pianki); przekonać się, czy zbliżyłam się trochę do mocniejszych dziewczyn – przekonałam się; zrobić mocny trening zakładkowy – i to też zrobiłam. Dwa sezony temu po zawodach czułam się zawsze tragicznie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, i zastanawiałam się, dlaczego ja do jasnej cholery upatrzyłam sobie ten triathlon. W zeszłym roku było odrobinę lepiej, ale teraz czuję już zdecydowaną zmianę na plus. Świetnie bawiłam się na dzisiejszych zawodach, od startu do mety miałam naprawdę pozytywne i optymistyczne nastawienie do całej tej zabawy – a tego uczucia brakowało mi wtedy, kiedy kończyłam zawody zgięta w pół, obolała, wyprzedzana przez tabuny ludzi.
Przy okazji relacji nie sposób nie wspomnieć o oprawie zawodów. Cudowne miejsce, organizacja bez zarzutu, zaangażowani wolontariusze i – co najbardziej zwróciło moją uwagę – niesamowici kibice!!! Pierwszy raz widziałam na trasie zawodów tylu mieszkańców, którzy wychodzili z domów i bili brawo, machali, a nawet rozstawiali transparenty i lali nas wodą z ogrodowego węża! Jestem pod wielkim wrażeniem ślesinian – nie dało się im nie odmachiwać, nie uśmiechać się do nich i nie dziękować za doping!
Sezon zaczynam z uśmiechem na ustach. Co prawda lekko autoironicznym, ale to wciąż uśmiech 🙂