Duathlon Przywidz czyli sposób na miłą sobotę

Fajne są takie dni, kiedy wszystko idzie po prostu dobrze. Tak właśnie było w dzisiejszym duathlonie w Przywidzu. Nawet pogoda, pomimo deszczowych prognoz, zdecydowanie dopisała, a co więcej, mój latający żołądek sprawił mi miłą niespodziankę i pomimo beztrosko pożartej na śniadanie owsianki z orzechami nie zrobił nic głupiego, to znaczy przetrwałam zawody bez uduszenia z kolki. A to jest naprawdę coś!

Miło jest czasem wystartować w takich zawodach o priorytecie M, prosto z treningu. Dzisiejszy start był zastępstwem dla biegania na stadionie i rozjazdu po lesie i wybierałam się nań o wiele spokojniejsza niż tydzień temu na aquathlon w Rumi. Po raz kolejny sprawdza się, że mentalnie zdecydowanie najlepiej czuję się wtedy, kiedy przywalam sobie ostro na treningach, i to najlepiej w bezpośredniej bliskości czasowej. W mijającym tygodniu rozpoczęłam okres przygotowań, który więcej kosztuje mnie “głowowo” niż fizycznie – stadion trzy razy w tygodniu. Do biegania mam stosunek szalenie ambiwalentny. Z jednej strony to kocham, z drugiej nie cierpię, a ze względu na ciągłe cierpienia moich wnętrzności, mój biedny organizm reaguje czasem alergicznie na myśl o tego rodzaju bólu. We wtorek biegałam osiemsetki, w czwartek dziesięciominutówki. Te drugie zresztą wyszły niewiele wolniej niż krótsze interwały – wciąż jestem dieslem… Tak czy owak, mocno przeżywam te treningi i nie odpuszczam sobie choćby o metr. Jestem wtedy sobie sama sterem i żaglem, zazwyczaj bywam na tym stadionie zupełnie sama i muszę naprawdę mocno się skoncentrować, żeby nie dopuszczać do siebie myśli o tym, że nie dam rady zrobić kolejnego odcinka. Wychodzi więc na to, że takie zawody jak dzisiejsze to faktycznie jak impreza, zwłaszcza że dzisiaj wyszłam z niej dosłownie obłowiona nagrodami – hojność sponsorów duathlonu naprawdę robi wrażenie.

Jeśli chodzi o sam przebieg zawodów, było naprawdę stosunkowo przyjemnie – przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe w sporcie wytrzymałościowym. W pierwszej części biegowej czułam się świetnie (pomimo tej cholernej owsianki, o którą się cały czas obawiałam, o dziwo – jakimś cudem – niesłusznie) i starałam się trzymać biegnących obok chłopaków. Niestety w końcu odlecieli mi na jednym z podbiegów i do końca dystansu biegłam już sama. Na rowerze było wyjątkowo dobrze, a ze względu na naprawdę dużą przewagę w kategorii kobiet, jako cel nadrzędny obrałam sobie… nie wychrzanić się na zakrętach. Urozmaicona trasa nie pozwalała się nudzić, za to łatwo byłoby z niej wyfrunąć przez barierkę, czego wolałam uniknąć… Szybko poszło, więc szybko zaczęły się moje prawdziwe zawody: bieg numer dwa. W poprzednim sezonie strasznie długo zajęło mi dojście do stanu, w którym bieganie po rowerze nie wywoływało uczucia stania w miejscu na drewnianych nogach. Mam nadzieję, że w tym roku pójdzie to trochę sprawniej, ale jak na razie była to moja pierwsza “prawdziwa” zakładka (wcześniej były jedynie pięciominutowe rozbiegania po spinningu) i, oooo, ciężko to widzę jak na razie.

Fajnie jest sobie wystartować w takich zawodach bez ciśnienia, zwłaszcza że – jak zawsze w takich sytuacjach – dzięki temu można sobie zrobić trening w towarzystwie i z nieco większą intensywnością niż zwykle. Staram się nie patrzeć zbyt wiele na pulsometr podczas zawodów, ale dziś spojrzałam i zastanawiałam się, jak to możliwe, że biegnę ze sporo wyższym tętnem niż ostatnio na treningu, a czuję się, jakbym robiła najwyżej delikatny drugi zakres.

Kolejny start w połowie maja w Olsztynie, a do tej pory solidnej tyrki ciąg dalszy. Tam już nie będzie tak kolorowo i spodziewam się, że ze strefy komfortu do strefy zombie wejdę już podczas części pływackiej i nie opuszczę jej aż do mety. Taki los 🙂