(Znowu) żegnaj Warszawo, (znowu) witaj, morze!

fot. Agata Łapińska
To może być dość emocjonalny wpis.
Przez całe życie lawirowałam między Warszawą a Gdańskiem, spędzając w obydwu miastach równo po połowie życia. Od drugiej połowy 2009 roku aż do dwóch tygodni temu znowu byłam na stałe w stolicy. I opuściłam ją z wielkim uśmiechem na twarzy. Warszawa dała mi wszystko, co miała mi do zaoferowania, a nawet więcej. Absolutnie niczego w tej kwestii nie żałuję, ale już wiem, że za żadne skarby bym tam nie wróciła.
Pierwszego kwietnia, czyli w najlepszym momencie na poważne życiowe zmiany, wrzuciliśmy graty do samochodu i ruszyliśmy autostradą ku lepszemu życiu. Boże, jak ja na to czekałam! Ja, która zakopuję się pod kołdrą o godzinie 21:30, zajechałam do Gdyni świeża i rześka przed północą, po czym przez parę kolejnych godzin żwawo rozpakowywałam kartony i byłam gotowa wybrać się na długi spacer do lasu. A przecież na zbawienne działanie jodu było jeszcze za wcześnie… Dawno się niczym nie jarałam, tak dawno, że już zapomniałam, jakie to uczucie.
Po dwóch tygodniach pobytu tutaj zaczęło do mnie powoli docierać, że nie jestem tutaj tylko na wakacje – jestem tu na tyle, ile będę chciała.
Mieszkanie w mieście bez morza jest jednak dziwne. Lubię Warszawę, ale życie w mieście, w którym połowa mieszkańców jest tam z konieczności, w pogoni za kasą, i nienawidzi tego miejsca, jest męczące. A to dopiero początek argumentów…
Tak wygląda moje nowe miejsce pracy – pod chmurką, a raczej pod słońcem, którego w Gdyni nie brakuje.
Wojtek już dawno przebąkiwał, że moglibyśmy się wynieść ze stolicy w jakieś spokojniejsze miejsce – w góry albo nad morze. Z niewiadomych przyczyn stałam wtedy twardo za Warszawą, twierdząc, że (uwaga!) to świetne miejsce do trenowania. Dzisiaj nie mam pojęcia, o co mi tak właściwie chodziło. W każdym razie kilka miesięcy temu stwierdziłam definitywnie, że muszę coś zmienić w swoim życiu, bo inaczej chyba się wykończę. Pewnego jesiennego dnia, ni z tego ni z owego, postanowiłam pojechać z Wojtkiem do Trójmiasta, gdzie miał odbyć służbowe spotkanie. W drodze powrotnej w niespełna dziesięć minut podjęliśmy definitywną decyzję o tym, że chcemy się tu przenieść.
Pieski są oczywiście zachwycone zmianą miejsca zamieszkania.
Boję się napisać, że szukam tu szczęścia albo że właśnie je znalazłam. Życie nauczyło mnie, że jeśli coś się zaczyna układać, to czasem tylko po to, żeby wszystko rozwaliło się z jeszcze większym hukiem. Z dnia na dzień nie przestanę być tym przerażona. Cały czas gdzieś z tyłu głowy strasznie się boję, że wszystko się może rozsypać w sekundę. Zdaję sobie sprawę jak mało co, że spokój w głowie i w sercu nie zależy od miejsca zamieszkania, statusu materialnego ani od pogody. Zdążyłam się przyzwyczaić do tego, że jeśli nie jest wyraźnie bardzo źle, to jest akceptowalnie, i wtedy już o nic więcej nie wypada prosić rzeczywistości. Świadomie i dobrowolnie wyrzekłam się już poszukiwania szczęścia, radości i beztroski.
Nie wiem, czy to wiosna, czy może ciągle świecące tu słońce, które dobrze robi na głowę (Gdynia to najbardziej nasłonecznione miasto w Polsce!), ale powiedzieć że jest lepiej, że jest dobrze, to jakby nic nie powiedzieć. Słowem – chce się żyć. A już tak długo się nie chciało. Jest mi tu nadzwyczaj komfortowo, widzę przed sobą masę możliwości i rzeczy do zrobienia, a większość moich dotychczasowych poważnych stresów po prostu przestała nagle istnieć. Dopiero teraz powoli zaczynam sobie uświadamiać, jak bardzo zdążyłam się zmasakrować. Po przyjeździe tutaj przestały mnie denerwować rzeczy, które w Warszawie doprowadzały mnie do szału. Zniknęły moje obezwładniające bóle głowy, które dręczyły mnie co najmniej raz-dwa razy w tygodniu. Nie wspomnę już o tym, że przeprowadzka z treningami pływackimi z basenu ozonowanego na chlorowany sprawiła, że zdarzył się cud – nie boli mnie brzuch po pływaniu. Do tej pory po każdym treningu co najmniej na kilka godzin moje wnętrzności zamieniały się w bolący głaz. Sądziłam, że tak już jest i koniec, a tu niespodzianka. No i co najciekawsze, zupełnie inaczej się męczę. Jak na razie ani razu nie zdarzyło mi się odczuć obrzydliwego umordowania, które konieczność wyjścia z psami na dwór i przebrania się w piżamę odbiera jak wyprawę na Mount Everest. Tam było tak co drugi dzień. Dopiero teraz zaczynam sobie uświadamiać, że to, że tak często tak bardzo nie miałam na nic siły ani ochoty, to wcale nie była kwestia mocnych treningów albo porannego wstawania. Tutaj wstaję przed kurami.
Ekscytuje mnie możliwość regularnego spotykania się z ludźmi, z którymi przez wiele lat widziałam się tylko od wielkiego święta, a których zawsze szalenie ceniłam. Cieszę się, że znowu mam możliwość pójścia nad morze – tak po prostu. I że spacer z psami do lasu to teraz codzienność, bo lasy tu są dosłownie wszędzie. Zmiany gonią zmiany – nawet stajnia naszych dwukołowców dostąpiła pewnego odświeżenia.
Tyyyyyle nowych tras rowerowych i biegowych – tyyyyyle możliwości do zgubienia się!
Jako dobre podsumowanie wklejam film nakręcony i zmontowany przez Kamową, czyli naszego pierwszego gdyńskiego gościa 🙂