Trzy lata z chlorem

plywak
Dokładnie trzy lata temu po raz pierwszy przyszłam na basen na trening Warsaw Masters Team.
Usiadłam na jeszcze pustej płycie basenu i pomyślałam: Co ja tu robię?! Jeszcze zdążę zwiać.
Tak okropnie się wstydziłam, że chciałam zapaść się pod ziemię, a nie czekać, aż na płytę basenu przyjdzie kilkudziesięciu świetnie pływających ludzi i wskoczyć razem z nimi do wody.
Kilka minut później przyszedł Andrzej i zaczęliśmy rozmawiać o różnych dyscyplinach olimpijskich; następnie kilka kolejnych osób, których nie znałam jeszcze nawet z imion. Wszyscy na powitanie podawali sobie ręce. Coraz trudniej byłoby się niepostrzeżenie ulotnić. Choć w myślach cały czas miałam formułkę: “Andrzej, wiesz co, dzięki za zaproszenie, ale ja może przyjdę za dwa miesiące”, a w najgłębszych zakamarkach świadomości ściemy do awaryjnego użytku, takie jak podłączone do prądu żelazko albo niezamknięte drzwi do mieszkania, coraz bardziej skłaniałam się ku pogodnej rezygnacji. Dobra, trudno, jakoś przeżyję tę godzinę, a potem zwieję do domu i tyle mnie widzieli.
I tak się właśnie – jako że nie zwiałam – otworzył ten rozdział, jeden z najpiękniejszych w całym moim życiu.
Poznałam masę fantastycznych ludzi; odkryłam nowe możliwości, o których nie miałam zielonego pojęcia; dziesiątki razy przekroczyłam granice, które wydawały się nie do ruszenia. Zaczynałam od grupy z nauką pływania, trzydzieści sekund męczyłam się, żeby z maksymalną intensywnością dopłynąć do przeciwległego brzegu 25m basenu, a po roku miałam na koncie pierwsze 4 km na jednym treningu, pierwszą setkę delfinem, 50m kraulem na bezdechu, około 6:20 na 400m. Teraz te życiówki, którymi cieszyłam się wcześniej, wydają mi się rozczulające (link).
Po półtora roku dobrej pracy nastąpił rok, który jedni nazwą błędem, inni dobrą lekcją na przyszłość – i wszyscy będą mieli rację. Tak czy inaczej, po roku uwsteczniania się, obrażenia się na wodę i w końcu – w akcie desperacji – robienia treningów, w połowie których przewieszałam się przez ścianę basenu i wyłam ze złości, rezygnacji i bólu, który powinien być już zupełnie gdzie indziej – córka marnotrawna wróciła stęskniona nie tylko za grupą, lecz także za szybkim pływaniem, rozkosznym uczuciem rozchodzącego się po ciele kwasu mlekowego i wyrzutem endorfin po treningu z serii jakimś cudem dałam radę.
W tę trzecią rocznicę nie pływam, ponieważ najmłodszy z moich psów słusznie zauważył, że dawno nie miałam żadnej kontuzji i postanowił na koniec wczorajszego dnia zrzucić mnie ze schodów, skręcając mi kostkę (uduszę dziada). Jednak gdy sobie pomyślę, że rok temu 4 kilometry w wodzie były dla mnie poważną sprawą, dwa lata temu przepływałam je z jęzorem na ramieniu, a trzy lata temu w ogóle bym nie pomyślała, że tyle można zrobić, nie będąc pływakiem – a dziś w ciągu jednego dnia jestem w stanie zrobić o dychę więcej i z każdym kilometrem pływa mi się coraz lepiej, jestem szczerze i serdecznie zaskoczona. Tak świętowałam wigilię trzeciej rocznicy pływania i gdyby nie ta cholerna kostka, teraz już suszyłabym włosy po kolejnym pływaniu. Napis na czepku – H2O+Cl addicted – nigdy nie był tak bardzo aktualny, jak jest teraz. Gdy w wodzie zaczyna być mi przyjemniej niż na lądzie, gdy nie muszę myśleć o tym, co się dzieje, bo to się po prostu dzieje – to znaczy że musi być dobrze. Życzę sobie liniowego progresu!
Niedługo czeka mnie transfer z WMT do innego klubu i pozostaje mi mieć nadzieję, że lepsze nie okaże się wrogiem dobrego. Poprzeczka jest wysoko, bo to dobre jest wspaniałe, a każdy miesiąc, każdy tydzień i każdy dzień, w którym mogę porozbijać się od ściany do ściany jest teraz dla mnie jak nagroda.