Raz pod wozem, raz.. w nawozie – VTS Nieporęt 1/4 IM

Trzeci start na dystansie 1/4 Ironmana za mną. Znowu kilka nowych doświadczeń, znowu kilka (niestety) takich samych jak poprzednio. Zdjęć z trasy jeszcze nie posiadam (może to i lepiej.. OK, to z całą pewnością lepiej), ale relację napiszę, póki wspomnienie żywe.
W piątek i sobotę pogoda nie dopisywała – było chłodno i padał deszcz. Z jednej strony na zawody to kiepsko, z drugiej – raptem kilka dni wcześniej było 30 stopni i ledwo dało się żyć, a zwłaszcza biegać w takiej temperaturze. Z dwojga złego wolałabym jednak chłodniejszą wersję zawodów, byle bez burzy i ulewy. Trudno dogodzić..
W sobotę czułam się naprawdę dobrze, być może dlatego, że po kilku dniach wariowania ciśnienie w końcu osiadło na stałym poziomie (meteopatia ssie..). Prognoza pogody na niedzielę sprawdziła się jednak w stu procentach – tego dnia wróciło lato. O ile wcześnie rano było jeszcze przyjemnie chłodno, tak na nasz start o 11:30 dawało już mocno popalić.
Znowu nie byłam jakoś specjalnie zestresowana wizją samego startu, choć im bliżej było do “godziny zero” tym bardziej sobie uświadamiałam, że stres jednak jest i to całkiem duży. Na szczęście nie jest to to samo co było wtedy, kiedy startowałam w zawodach biegowych – wtedy rzeczywiście mocno mnie to spalało i nie dawało normalnie funkcjonować. W porównaniu z tamtym stanem teraz jest bardzo dobrze. W bieganiu bałam się tylko (i aż) tego, czy uda mi się zmusić do morderczego wysiłku i utrzymać go przez odpowiednio długi czas. Triathlon jest nieporównywalnie trudniejszy i bardziej skomplikowany. Trzeba pamiętać o wielu elementach, przećwiczyć sporo rzeczy, łatwiej jest popełnić błąd. Stresuję się więc bardziej tym, czy czegoś nie zapomnę, albo czy nie zaskoczy mnie jakaś awaria sprzętowo-techniczna.
Choć na stronie organizatora i w przewodniku startowym pisano, że start części pływackiej odbędzie się z wody, na miejscu okazało się że ruszamy z plaży. Dla mnie – człowieka-antydynamiki – wizja 500 osób zwalających mi się na plecy jest dramatyczna. To że z pierwszej linii zostanę w ciągu sekundy zepchnięta do linii dwudziestej, to było oczywiste – obawiałam się jednak że nastąpi to co zawsze w biegach ulicznych – łokcie i kopniaki zewsząd. Rzeczywistość jednak zaskoczyła mnie dość pozytywnie, bo nikt mnie nie sponiewierał. Pralka rzeczywiście była zacna, jednak po debiucie w Piasecznie jestem chyba odpowiednio zahartowana. Myślałam że stan z Piaseczna to norma, do której trzeba jakoś przywyknąć, okazuje się jednak że nie jest to standard. Całe szczęście. Niestety po raz pierwszy zawiodły mnie magiczne chusteczki do okularków pływackich i powtórzyła się sprawa z Serocka – szkła zaparowały już przed startem i nic się nie dało z nimi zrobić. Przez ten fakt (a także ze względu na statystykę: dwa starty – dwa skopania okularów z twarzy) płynęłam trochę ostrożniej niż powinnam. Szczęśliwie, boje koloru czerwonego łatwo dały się wypatrzeć, stąd problem nawigacji w zamglonych okularkach nie był aż tak wielki jak ostatnio. Tak czy inaczej: tak być nie może, więc poszukiwania okularów – nieparujących i nieprzeciekających – trwają dalej..
Trasa pływacka w Nieporęcie była jedyna w swoim rodzaju. Dwie pętle po 475m, w których pierwsze i ostatnie ~50m dało się przebiec po płyciźnie. Do tego wybieg z wody w celu obiegnięcia bojki na brzegu. Słabsi pływacy mieli tam prawdziwy korek.. Ja na szczęście wychodziłam bez towarzyszącego tłumu, za to dzięki temu manewrowi aż dwa razy przeżywałam swój najmniej ulubiony moment części pływackiej, czyli gwałtowny wybieg z wody. Oddech uspokoił mi się dopiero gdy znowu płynęłam. Druga pętla była znacznie spokojniejsza od pierwszej, mogłam zacząć skupiać się na własnym rytmie, a nie na walce o przeżycie, miałam też znacznie większy luz podczas omijania boi.
Początek części rowerowej był ze wszech miar tragiczny: po pierwsze, zapomniałam wziąć ze strefy zmian żelu i zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem nie umrę (choć z drugiej strony w Serocku nic nie jadłam na trasie); tak czy inaczej, o powrocie nie było nawet mowy. Po drugie – zaraz za belką startową zaczynał się fragment około 200m po nierównym sześciokątnym bruku, na którym nawet nie próbowałam zakładać butów, więc uporałam się z tym dopiero po wyjeździe na asfalt. Po trzecie – dobrych kilka minut zajęło mi uspokajanie tętna, łapanie rytmu i przypomnienie sobie o kadencji. Do tego momentu jechało mi się jednak fatalnie i wiedziałam że jeśli tego nie ogarnę, to mam po zawodach już teraz. Na szczęście wszystko wróciło do normy i przez dużą część trasy jechało mi się bardzo dobrze.
Tutaj małe wtrącenie – krótko przed wstawieniem roweru do strefy zmian Wojtek postanowił trochę dopompować mi koła. “Masz teraz 8 barów, powinno ci się lepiej jechać”. Trochę się zdziwiłam – to ile miałam wcześniej? “TRZY”. O lol. Spoko, trzy bary w oponach szosowych – to chyba gorzej niż na moim miejskim dojeżdżaczu mtb. Faktycznie jechało się znacznie lepiej.
Jednak nie przez cały dystans było tak kolorowo. Problemem były kilkunastoosobowe peletony, zajmujące całą szerokość drogi. Wyprzedzanie ich było syzyfową pracą, bo chwilę później wyprzedzali mnie znowu. Czasem nie dało się ich minąć, bo z przeciwka też jechała grupa zawodników. Ogólnie – dramat. Trasa nie była przystosowana do przyjęcia tak dużej liczby startujących, dlatego nawet ci, którzy chcieli jechać uczciwie, mieli naprawdę duży problem. Byłam nawet świadkiem sytuacji, gdy dwóch zawodników kłóciło się między sobą kto ma odpuścić, bo jechali tym samym tempem i żaden z nich nie chciał zwolnić, żeby przepuścić drugiego. Sama miałam kłopoty dokładnie tej samej materii, jednak po długim kombinowaniu jak oddzielić się od grupy, po prostu odpuściłam na kilkadziesiąt sekund i poczekałam aż odjedzie za horyzont. Słaba opcja, jeśli chce się jechać mocno od początku do końca.
Dojechałam do strefy zmian T2 z najszybszym czasem roweru wśród kobiet, ogółem z niewielką stratą do prowadzącej. Jeszcze przez chwilę myślałam że może być dobrze, choć wiedziałam że na biegu dużo stracę. Potrenowałam trochę ostatnio i sądziłam że pobiegnięcie przynajmniej po 5 minut na kilometr nie powinno być dla mnie ogromnym problemem. To nadal żałosne tempo (pomyśleć że kiedyś robiłam tak luźne rozbiegania..), ale jak na ten moment moich przygotowań byłabym z takiego wyniku zadowolona. Niestety było to marzenie ściętej głowy: kolka. Wszędzie. Specjalnie bardzo mało piłam na rowerze, żeby jej uniknąć – w Piasecznie było to samo, czułam się opita, więc sądziłam że za dużo wypiłam. Teraz po zawodach zostało mi pół 0,5-litrowego bidonu, a wodę z niego również wylewałam na siebie.. Tak więc o “przepiciu” nie było mowy. Strzeliło mnie jednak tak, że na drugim kilometrze bolało mnie już od szyi w dół po obydwu stronach, na tyle mocno, że wyraźnie mnie podduszało i przytykało. Było dla mnie jasne, że walka się skończyła.
Po kilometrze miałam dość, najchętniej bym zeszła z trasy. Pokonanie kolejnych dziewięciu kilometrów i perspektywa męczarni przez kilkadziesiąt minut wydawała mi się nie do zniesienia. Było mi potwornie źle, słabo, nogi odmawiały posłuszeństwa, kolka nie dawała przyspieszyć, ledwo łapałam oddech. Zaczęły mnie mijać kolejne zawodniczki, rączo zmierzające do mety. Gorzej być nie mogło. Próbowałam wmawiać sobie że zaraz meta, że wszystko będzie dobrze, że tak ogólnie to jest fajnie… jednak w rzeczywistości było naprawdę bardzo, bardzo źle. Jakoś doczłapałam do mety i po raz pierwszy w historii z taką łapczywością dopadłam punktu żywieniowego za metą. Nigdy z takowych nie korzystam – wyjątkiem było Piaseczno, gdzie wypiłam chyba z siedem kubków wody jeden po drugim. W niedzielę nie dość że wypiłam przynajmniej pięć porcji wody i izotonika, to jeszcze pożarłam – połknęłam właściwie – dwa kawałki arbuza i trzy grejfruta. Byłam wykończona, ledwo żywa, zmasakrowana fizycznie i psychicznie. Jak najszybciej się dało zabrałam się do samochodu i dziękowałam Bogu, że nie jestem kierowcą, bo gdybym to ja musiała prowadzić, to wróciłabym do Warszawy za dwa dni. Pierwszy raz w życiu nawet siedzenie w samochodzie sprawiało mi niewypowiedziany ból i dyskomfort.
No i na tym właśnie kończy się moja relacja z triathlonu w Nieporęcie. Życiówka na dystansie poprawiona o 14 minut niespecjalnie cieszy w konfrontacji z faktem, że znowu się nacierpiałam zupełnie bez sensu. Żeby jednak nie kończyć tak wisielczo, na koniec jeszcze małe podsumowanie w punktach, co było dobre, a co złe w porównaniu z poprzednimi startami:
Pływanie:
+ nie dostałam w ryj z kopa!!! Haaa, naprawdę bardzo na to liczyłam. I pralka mnie nie zabiła.
+ chyba nienajgorzej poradziłam sobie z nawigacją – trudno to ocenić obiektywnie, ale nie miałam momentów w których bym stwierdziła, że zbijam gdzieś w siną dal.
+ moja kochana pianeczka HUUB Axena współpracuje ze mną już doskonale, nie mam do niej żadnych obiekcji. Jest najwspanialsza.
– zerowa siła przebicia na starcie – to w sumie taki plusminus, bo dzięki temu w wodzie tylko wyprzedzałam, a nikt nie wyprzedził mnie. Mimo wszystko przez to było trochę kolizji i czekania na bojkach, więc bardziej na minus.
– nadal bardziej walczę o przetrwanie niż płynę swoje – prawdopodobnie kwestia obycia.
Rower:
+ większe waty najmocniejszych dwudziestu minut niż w Serocku. To chyba jedyny plus niestety – spodziewałam się lepszej mocy po treningu jaki ostatnio zrobiłam. Prawdopodobnie trening najzwyczajniej w świecie jeszcze się nie “załadował”, więc luz blues, bez paniki.
+ OK, znalazłam jeszcze jeden plus. Pod koniec części rowerowej miałam dosłownie 30 metrów między brukiem a linią zejścia z roweru i udało mi się na tym dystansie zdjąć buty oraz nie zabić gostków jadących blisko za mną. Nie spodziewałam się że mi się to uda, chyba cała moja znikoma manualność uruchomiła wszelkie głębokie rezerwy. Dobrze.
– to o czym wspomniałam wyżej – spodziewałam się lepszych watów. Na moc średnią wpłynęło na pewno długie zakładanie butów, przeczekiwanie peletonów i tak dalej.
– po raz pierwszy od półtora roku bolały mnie na rowerze plecy. 5 km bólu by mi nie zrobiło różnicy, jednak w niedzielę naparzało długo i mocno. Nic się w moim życiu nie zmieniło oprócz ustawienia kierownicy, więc dla mnie sprawa jest jasna. Przynajmniej wiem co robić.
Plusminus – bolało tak mocno, że aż nie czułam tak wyraźnie bólu kości naciskających na siodełko.
Bieg:
+ doprawdy trudno tu znaleźć jakiś plus, jednak przez całą trasę powtarzałam sobie, że jeśli dobiegnę do tej pieprzonej mety to powinnam sobie pogratulować, będę zwycięzcą który dokonał cudu. A więc: dobiegłam.
+ mimo tak samo wrednej kolki jak w Piasecznie udało mi się przewalczyć o pół minuty na kilometr szybsze tempo.
– to nie powinien być minus, ale miliard minusów. Wiadomo co.
Podsumowując:
potwornie dałam ciała, ale nie mogłam z tym nic zrobić. Jest wtorek, wnętrzności bolą mnie do dzisiaj. Zarówno wczoraj jak i dzisiaj rano spacery z psami są dla mnie udręką, bo nawet jak idę, to zacnie mnie naparza. Słodko.
Wnioski:
Są, a jakże. I to cała masa. Zamierzam wprowadzić – a właściwie już wprowadzam – szereg daleko idących zmian, które będą życiowo bolesne, ale mam nadzieję że dzięki nim wreszcie uda mi się pocierpieć na zawodach trochę inaczej niż do tej pory. Koniec z kombinowaniem sobie komfortu na treningach, koniec z bieganiem na czczo, przed świtem.. Muszę zastanowić się co może mi tak bardzo szkodzić, że praktycznie codziennie mam problemy z kolkami i wszelkiego rodzaju kłuciem i ściskaniem w różnych miejscach wnętrzności. To jedne z kilku zmian jakie zamierzam wpleść w życie. Będzie dobrze.. nie ma wyjścia.
l.php.jpg
Fot. triathlonowy.pl – jedna z fotek jaką udało mi się do tej pory znaleźć. To nie wygląda na triathlon w formule non-drafting, prawda? Ja z przodu.