Ślesin vs Warszawa czyli “always look on the bright side of life”

Niestety. Spodziewałam się tego, ale robiłam co mogłam, żeby jednak jechać dzisiaj do Ślesina. Łydki jednak powiedziały, że absolutnie sobie tego nie życzą. Nie pomogła intensywna terapia bengayem (ten zapach zapamiętam na długo), lodem, kąpielami w soli i Wojtkowymi uzdrawiającymi dłońmi. Cały tydzień minął pod znakiem wielkiego bólu łydek.
W piątek sytuacja wyglądała nadal źle, ale już zaskakująco dobrze w stosunku do dnia poprzedniego, więc byłam pełna dobrej nadziei. W sobotę wybrałam się nad jezioro, żeby popływać trochę w mojej pięknej pianeczce i na swoje nieszczęście poćwiczyłam trochę wbieganie do wody, bo w tym jestem słaba. Okej, to bardzo delikatnie powiedziane – jestem w tym najgorsza. W Piasecznie podczas startu z wody miałam wrażenie, że wszyscy zawodnicy poustawiani w trzech kolejnych rzędach przepłynęli mi po plecach, ale start z brzegu groziłby dosłownie stratowaniem. Tak czy inaczej, wczoraj wbiegałam do wody zaledwie kilka razy, a już moja lewa łydka absolutnie zaprotestowała przed jakąkolwiek dalszą pracą. I to na tyle mocno, że do domu już kuśtykałam. Wtedy po raz pierwszy na poważnie zaczęłam się zastanawiać nad sensem jutrzejszego – czyli dzisiejszego – startu, bo drugie zawody z rzędu z wielkim bólem to byłoby trochę za wiele. Na rowerze i podczas pływania było w miarę dobrze, ale już na zmianach nacierpiałabym się srogo, nie mówiąc już o biegu. I tak jestem jeszcze w bardzo słabej formie biegowej, ale chciałabym chociaż dać z siebie tyle ile mogę na daną chwilę, a nie pełzać do mety z dyskomfortem nie związanym bezpośrednio z wysiłkiem.
Ostateczną decyzję miałam podjąć o piątej rano. Na wszelki wypadek nie spakowałam wieczorem plecaka z rzeczami na zawody, jedynie spisałam sobie co trzeba zabrać. Niestety, rano decyzja była dość łatwa, choć i tak dojście do wniosku pod tytułem “nie ma co” zajęło mi dobre pół godziny. Łydki powiedziały że nie będą dziś współpracować i koniec.
No cóż. Na szczęście od samego rana była zbyt ładna pogoda, żeby zakopać się pod kołdrą i pogrążyć się w mentalnych cierpieniach, a jak wiadomo najlepszym lekarstwem na wszystko jest dobry trening. Albo trzy. No to zrobiłam trzy. Na początek krótkie bieganie, choć nazwanie tego bieganiem jest hiperbolizacją tej niemrawej aktywności. W celu spowolnienia się i odstresowania wzięłam sobie na bieganie Smosia i ruszyłam w rezerwat, czyli na typowy kross. To było pierwsze bieganie Smosia ze mną, więc funkcja odstresowania została spełniona tylko dlatego, że była to niedziela przed szóstą rano i nie miałam w planie nikogo spotkać po drodze (wyjaśnię: Smoś będąc daleko od obcego psa myśli że jest odważny i świetnie będzie się spełniał w roli psa do walk, jednak gwałtownie przechodzi mu to po przekroczeniu magicznej granicy promienia trzech metrów od wspomnianego psa, bo wtedy przypomina sobie że jest tylko malutkim borderkiem i chętnie się zaprzyjaźni, a najlepiej zakocha – płeć i wiek nie grają roli. Boję się że kiedyś nie zdąży tego wytłumaczyć któremuś psu, że on tylko sobie żartował, poza tym właściciele mogą dostać zawału, bo Smoczynek zawsze zbliża się do nich przyczajony i z wielkimi irokezami, a wtedy nawet udaje mu się wyglądać groźnie, choć w duszy jest malutką liszką). Tempo tego, ekhm, biegu potwierdziło moje przypuszczenie, że dzisiaj powtórzyłabym “triumf” z Piaseczna, czyli “Bożeilejeszczekółekdotejpieprzonejmetyzarazumręzupokorzenia”.
No nic, potem już było tylko lepiej. Godzinę później pojechałam na samotny rower, który był rekordowym rowerem pod względem kadencji. Urodziło się we mnie światełko nadziei, że jeszcze nie wszystko stracone z moją nieumiejętnością jazdy pod wiatr. 85 obrotów na minutę przez niecałe 80 km to mój absolutny rekord – biorąc pod uwagę wszystkie dojazdy do świateł i inne spowalniacze kadencji to naprawdę dobry wynik. A przede wszystkim prawie w ogóle nie przeszkadzał mi wiatr, który dzisiaj wcale nie jest taki delikatny.
2014 06 08 08.03.06
Moja śliczna dziewczynka-Giantcinka dzisiaj rano. Od kilku dni ma nowe hamulce (koniec ze 105-tką o własnej duszy, osobowości i pomysłach! Witamy cudowną Ultegrę! Jeszcze tylko milion monet i zamienię sobie resztę osprzętu na panią U., a wtedy będzie petarda) oraz nową owijkę. Ma też nowe linki do przerzutek, które kupiłam z Wojtkiem na spółę, ale gdyby Wojtek nie zamówił ich sam i nie powiadomił mnie po fakcie, to w życiu bym na to nie pozwoliła, bo kosztowały więcej niż korba i łańcuch razem wzięte. Dwa głupie kable. Ale są śliczne. Poza tym nie wiem co chłopaki na Fabrycznej zrobili z moją szosią, ale na pewno nie skończyło się na wyżej wymienionych manewrach, bo jedzie jak nowa fura. Mniam mniam.
 
Przy okazji: miałam dziś dziwną przygodę na rowerze. Miałam pojechać na 70-80 km, ale zjeżdżając z ostatniej pętli pomyślałam sobie że całkiem dobrze mi się jedzie i trenejro nie powinien się obrazić, jeśli zrobię jeszcze kilka kółek i dobiję do 100. I wtedy.. nie mam zielonego pojęcia jak to się stało, ale wpadła mi pod koszulkę osa i użądliła mnie między pachą a żebrem. Szczęśliwie udało mi się wypuścić ją spod bluzki bez roznegliżowania się w miejscu publicznym, ale skutecznie pozbawiła mnie frajdy z dalszego kręcenia, a zwłaszcza z opierania lewej ręki na kierownicy. No więc skończyło się na ośmiu dychach.
A po południu basen na deser. 2400m – 600m rozpływania, 500m dogrzewki zmiennym, 5×100 rozpędzanym kraulem z powrotem grzbietem, ‘moje ulubione’ 8x50m delfinem i 400m grzbietem na schłodzenie. Zdecydowanie jestem hejterem delfina, ale następnym razem chyba już dołożymy dwie kolejne pięćdziesiątki.
Teraz prawie próbuję się uczyć, ale dzisiaj jest dzień czterech triathlonów i nie mogę się oderwać od relacji i wyników. Mimo całkiem udanego treningowo dnia, który pozwolił mi pozbyć się odrobiny pogardy do siebie z powodu niepojechania na zawody przez zakwasy (?) (SIIIIIIIIIC!!!!), nadal odczuwam z tego powodu wyraźny ból istnienia. Ech, ech, ech. No ale nie ma tego złego, cieszę się z tego co mam, bo tralalala, nadal dzielnie opieram się kontuzjom. O rany, jakie to ryzykowne, co właśnie napisałam.