Rebus (ratuuuunku!)

Na początek mam dla Was rebus. Co to jest?
chlebnazakwasie
Podpowiedź: parę dni temu biegałam w kolcach na bieżni.
Tak. To jest chleb na zakwasie.
To by było nawet zabawne, gdyby nie fakt, że za trzy dni jadę na zawody, i choć moja forma biegowa nadal jest ujemna, a wszelkie zawody mają być zapoznawczo-treningowe, chciałabym pobiec chociaż tyle ile mogę. Dwa tygodnie temu mój triathlon praktycznie skończył się po rowerze, bo choć miałam ochotę jeszcze powalczyć, kolka skutecznie mnie przed tym wstrzymała. Byłoby mi naprawdę przykro, gdybym znowu nie mogła przyspieszyć z jakiegoś absurdalnego powodu. A jednym z potencjalnych powodów jest to co stało mi się z łydkami.
Drugi raz w życiu mam TAKIE zakwasy. Pierwsze też były po bieganiu w kolcach. Przebiegłam wtedy chyba pięć dwusetek po bieżni tartanowej, pierwszy raz w życiu mając na nogach kolce. Efekt był taki, że następnego dnia podczas treningu miałam ochotę zwymiotować z bólu, a rozbieganie leciałam po 4:35’/km, bo ból łydek był taki, że nic innego mnie nie obchodziło. Nawet się bałam, czy czegoś sobie nie pozrywałam, bo fakt istnienia zakwasów o takiej sile wydawał mi się niemożliwy. Tak czy inaczej, po kilku dniach wreszcie wszystko wróciło do normy.
A w poniedziałek znowu załatwiłam sobie śmierć łydek! W tym roku miałam już na nogach kolce, a i owszem, ale moja przygoda z nimi kończyła się może na dwóch czy trzech stumetrówkach. A ostatnio było tego.. ekhm.. trochę więcej. W połowie łydy wołały już o litość, ledwo szłam, ale biegałam dalej. Po treningu zeszłam z bieżni w dość ciekawy sposób, a kiedy po wyjściu z samochodu dziesięć minut później schyliłam się po coś do ziemi, myślałam że w tej pozycji zostanę już na zawsze.
Wszyscy zdążyli mnie już zapytać co mi się stało, że chodzę jak pokraka. Tego typu ból, niewynikający z kontuzji, jest nawet zabawny, ale dzisiaj jest już czwarty dzień łydocierpień i naprawdę zaczyna mnie to denerwować. Od wtorku nie byłam w stanie biegać – wczoraj na spacerze z psami postanowiłam sprawdzić czy dam w ogóle radę podbiec kawałek, a skończyło się na dziesięciu kroko-susach zgarbionego quasimodo, któremu ucieka tramwaj. Słowem – mission failed. Dziś rano stwierdziłam, że to już jest przesada i naprawdę muszę to jakoś rozbiegać, więc najpierw profilaktycznie poszłam na godzinę na rower, żeby przygotować łydy do ciosu ostatecznego, a potem poszłam biegać. Jakąś niewidzialną siłą udało mi się przebyć sześć kilometrów, ale całe szczęście że nie wzięłam zegarka, bo tempo z całą pewnością wołało o pomstę do nieba. Paradoksalnie było nawet przyjemnie, choć łydki bolały jak sam skurczybyk, ale chyba pierwszy raz od dwóch lat zrobiłam prawdziwie nieeksploatujące rozbieganie, podczas którego ani trochę się nie zasapałam. Zazwyczaj denerwuje mnie to że biegnę tak wolno, przyspieszam i podbijam tętno, ale dzisiaj to było zwyczajnie niemożłiwe. Pierwsze 4 km to było oddzielanie mięśnia od kości.
Dobra, ale teraz do rzeczy: kto zna jakieś magiczne sposoby na przywrócenie łyd do stanu używalności? Poniżej lista środków, które nie zadziałały:
– skarpetki kompresyjne
– okłady lodowe
– ciepło-zimny prysznic
– masaż
– bengay
– rozciąganie
– kąpiel w soli.
Jakieś pomysły? 😉
Dziś rano czekał na mnie na biurku zestaw małego masażysty, jednak nie wróżę mu wielkiego sukcesu:
2014 06 05 09.52.36

Możliwość komentowania została wyłączona.