Mało czasu, mało czasu, mało czasuuuuu (+ prawie rok pływania!!!)

Mimo że znoszę zimę dziesiątki razy lepiej i spokojniej niż w ubiegłych latach (nawet jeśli jest to tylko pogodna rezygnacja), muszę przyznać szczerze: zimo, okropnie męczysz.
Jestem już wkurzona i zmęczona ciemnościami i zimnem. Ubieranie się na spacer z psami bywa niekiedy równie długie co sam spacer. Zamiast jeździć na basen rowerem, muszę tłuc się autobusami. Niemoc dotyczy również wszelkiego innego poruszania się po mieście. W zeszły poniedziałek skończyłam trening na Warszawiance o 9:00, a godzinę później miałam egzamin na Kampusie Centralnym UW. Wychodząc o 9:10 i mając pod pływalnią swój niezawodny rower nie musiałabym się martwić o zdążenie, nawet gdybym jechała tyłem. A dzięki komunikacji miejskiej do ostatniej chwili miałam duszę na ramieniu i bałam się, że nie zdążę dojechać na czas. Okazuje się bowiem, że autobus numer 222 jeździ jak chce, a nie według rozkładu, co podobno jest powszechnie znanym faktem, ale nie dla takiego autobusowego ignoranta jak ja. O 9:28, stojąc nadal (już jako sopel lodu) na przystanku przy Wodnym Parku, postanowiłam oszukać przeznaczenie i spróbować zdążyć na egzamin w inny sposób. Fart mi sprzyjał, bo kiedy dobiegłam na przystanek na dole ulicy, akurat podjechała “moja fura”.
W środę nie poszłam na trening, bo zamarzłam. Pojechałam na egzamin autobusem, niosąc ze sobą ciężki plecak wypełniony po brzegi rzeczami na spinning, ale zamiast na siłownię pojechałam prosto do domu. I pół wieczoru poświęciłam na odmarzanie. Zaniechanie treningu z powodu pogodowej niemocy jest jednym z najbardziej frustrujących zaniechań. A zimą zdarza się i pewnie będzie się zdarzać.
A następnego dnia złapał mnie przezięb.
Nienawidzę zimy.
Zawsze choruję w lutym. Zawsze to znaczy mniej więcej od piętnastu lat, z zaskakującą regularnością. Co prawda zazwyczaj bywały to ciężkie zapalenia ucha albo okropne grypy, kładące moje zwłoki do łóżka na parę dni, więc nie mam co narzekać na tegoroczne przeziębienia. Tym razem jednak choróbsko postanowiło uczynić dwa podejścia: pierwsze dwa tygodnie temu, kiedy myślałam że mam zakwasy po nie-wiadomo-czym, a tak naprawdę był to chorobowy ból mięśni. Kiedy wyzdrowiałam, znokautowałam się strzałem potylicą w beton, a w tym tygodniu – wreszcie normalnie przetrenowanym (nie licząc wymięknięcia ze środowych rowerów) – znowu przezięb. Jeśli można się odwodnić przez nos, to jestem na najlepszej drodze.
Wczoraj jakimś cudem utrzymałam swoje jestestwo w domu. Prawie dotarłam do końca internetu. Teoretycznie uczyłam się do ostatniego egzaminu sesji zimowej, w praktyce nauka skończyła się na skompletowaniu wirtualnych materiałów na tenże. Było tyle ciekawych rzeczy do roboty..
Sobota w domowych pieleszach z aspiryną przyniosła spodziewane efekty. Jeden- przestało mnie boleć gardło. Drugi- wstałam i uciekłam z domu trenować, zanim Wojtek zdążył się obudzić. Co prawda po powrocie musiałam wysłuchać kazania na temat mojej rażącej nieodpowiedzialności i niedbałości o zdrowie oraz niefrasobliwości w związku z podejmowaniem intensywnego wysiłku podczas choroby, ale co się naćpałam endorfinek to moje. Wiadomo przecież że na przezięb najlepszy jest trening z podwójną zakładką. A więc pobiegałam, powyginałam się na siłce i zwieńczyłam godzinnym spinningiem.
Bieganie w moim wykonaniu nadal woła o pomstę do nieba, bo nie mam pojęcia, kiedy moje ‘wracanie do trenowania’ wreszcie zacznie być trenowaniem, a przestanie być radosnym truchtaniem, skoro co chwilę się kontuzjuję albo choruję albo walę głową w beton albo (…) dzieją się inne dziwne rzeczy. Dobra, ale co by nie mówić, truchtam coraz radośniej, więc nie mogę się nie cieszyć.
Na temat spinningu też nie ma się co rozwodzić. Jest zacnie.
Natomiast część środkowa zasługuje na odrobinę więcej miejsca. Pomyślałam sobie, że skoro kilka lat temu byłam największym hejterem biegania, nie wyobrażałam sobie siebie w tej dyscyplinie i tak dalej, a rok później wyklepywałam już w butach biegowych po sto kilometrów tygodniowo, to nie muszę być też zupełnie stracona w kwestii ogólnorozwojowej. Zawsze miałam okrutne braki w sprawności, które bardzo mocno rzutowały na mój trening i kontuzyjność w bieganiu, a w triathlonie, biorąc pod uwagę specyfikę roweru i pływania, będą odzywać się jeszcze mocniej. Chyba nigdy nie pokocham rozciągania i planków, ale jak się chce mieć silny core, no to trudno, trzeba cierpieć. Silny core bowiem, nie dość że przydaje się do biegania, na rower i do pływania, pozwoli mi nauczyć się rzeczy, które do tej pory pozostawały dla mnie w sferze nieziemskich akrobacji, takie jak stanie na rękach (w podstawówce było takie proste, a teraz nagle zrobiło się niemożliwe) albo na głowie (że nie wspomnę o wyskoku – moja eksplozywność jest ujemna – lub podciąganiu się na drążku). Uczę się teraz obydwu tych rzeczy, chociaż środowisko nie do końca mi sprzyja 🙂 W piątek po pierwszych próbach podparcia się na głowie i rękach wróciłam z siłowni i postanowiłam z dumą zaprezentować Wojtkowi mój nowy skill (no dobra, zalążek skilla). Wojtek trochę zbladł, ale nie zaprotestował.. aż do momentu, w którym moja głowa zetknęła się z ziemią. Potem tak gwałtownie zmienił zdanie, że gdybym próbowała postawić na swoim (czyli na głowie), to byłby gotowy zwijać dywan albo przywiązać mnie do kaloryfera. Spasowałam więc, ale po południu próbowałam powtórzyć próby pochwalenia się stawaniem na głowie. Przy okazji wymyśliłam, że dywan jest strasznie twardy i lepiej mi będzie stawać na głowie w czapce. Założyłam więc po cichu czapkę, zakradłam się do dużego pokoju i… “ANI SIĘ WAŻ!!!!”.
Epicko.
Dobrze że Wojtek idzie jutro do pracy. Hue hue hue.
Przyszedł luty i uświadomił mi boleśnie, że jest mało czasu. Zasadniczo: na wszystko. Na napisanie magisterki (AAAAA, dlaczego ja się ciągle tym biczuję, zamiast po prostu zabrać się do roboty?!), na nauczenie Smosia palisady i huśtawki przed sezonem agilitowym (temat co najmniej na oddzielny wpis – Smonio w tym roku będzie musiał chyba być psem bardziej sztuczkowo-frisbowo-obedience’owym niż hopkowym), no i – last but not least – na trenowanie. Myślałam o pobiegnięciu półmaratonu pod koniec marca i już wiem, że to się nie uda. Chyba że pobiegnę treningowo, na jakikolwiek czas, ale wiem że to u mnie nie przejdzie.
Powoli odpuszczam pływanie na rzecz roweru (niestety na razie stacjonarnego, ale intensywność jest zacna) i biegania. Naprawdę powoli, bo na razie potrafię zrezygnować tylko z pływania we własnym zakresie (czyli defacto z jednego, może dwóch wypadów na basen tygodniowo) – treningi grupowe za bardzo mnie bawią. No i nie znaczy to jednak, że pływanie odpuszcza mnie – raczej wręcz przeciwnie. Trenerzy uznali, słusznie zresztą, że muszą teraz mocno nas (triathlonistów) przycisnąć, żebyśmy mogli wiosną skupić się na pozostałych dyscyplinach. Wychodzi więc na to, że ja dociskam rower i bieganie, a pływanie dociska mnie. Czyli jest wesoło.
Skoro już dotarłam do tematu pływania, pozwolę sobie na małe podsumowanie.
A więc lecimy, rok w pigułce.
11 lutego, czyli w przyszły wtorek, minie rok od dnia w którym dołączyłam do WMT, a co za tym idzie – zrobiłam swój pierwszy trening pływacki. Korzystając z sesji egzaminacyjnej prześledziłam najgłębsze archiwa zapisków treningowych (inaczej pewnie rzuciłabym się pastować buty albo myć okna), z których płynie jeden wniosek: jeśli mogłabym mieć jedno życzenie, to życzyłabym sobie liniowego progresu przez kolejne lata treningów.
Jeszcze rok temu wchodziłam do basenu tylko po to, żeby porozbijać się od ściany do ściany według własnego uznania, swoimi własnymi wersjami żabki i kraula. Z archiwalnych zapisków powyciągałam naprawdę wzruszające zapiski, między innymi:
– Kiedyś z ciekawości zmierzyłam sobie czas na 25 metrów kraulem i wyszło mi prawie równe 30 sekund. Imponujący ślimor.
– W wakacje 2012 postanowiłam popłynąć mocno 10x50m (to było moje pierwsze intensywne pływanie ever) i robiłam te pięćdziesiątki w około 54 sekund.
– W lipcu 2012 razem ze znajomym (pozdro Deckard!) poszłam na jednorazową konsultację do trenera Skorykowa i wypiłam pół basenu na Inflanckiej, próbując robić ćwiczenia na rotację.
– W październiku 2012 ten sam znajomy, pływający już u Mastersów, podesłał mi Andrzejowe “Słowo na niedzielę” i zrobiłam sobie pierwszy trening (1200m) dla początkujących. Umęczyłam się straszliwie, ale bardzo mnie to zadowoliło. Z zapisków wynika też, że końcówka tego treningu polegała na pływaniu kraulem z trzema wdechami na 25 metrów i to była dla mnie niezła katorga.
– 11 lutego, jak już wspomniałam, po raz pierwszy przyszłam na Polonię i zostałam przydzielona do grupy początkującej Moniki (żony Andrzeja). Na drugim treningu (14.02) w zadaniu głównym, którym była drabinka 25/50/75/100m popłynęłam setkę w 1:48.
– 4 marca awansowałam do grupy zaawansowanej.
– W połowie kwietnia 50-tki na maxa pływałam w czasach 47-48 sekund.
– 18 maja popłynęłam swój pierwszy pływacki test: 800m (na długim basenie). Czas: 15:00.
– W lipcu miałam zaszczyt i horror (:-)) popływania z grupą sportową na Inflanckiej. Tylko czasem udawało mi się zapisywać zrealizowany trening- częściej po powrocie do domu padałam na ryj. W krytycznych momentach wchodziłam do domu, odstawiałam rower, przewieszałam się przez okienko między kuchnią a dużym pokojem, a Wojtek tylko stawiał przede mną BCAA i mówił: “żryj”. Żarłam, a potem pełzłam spać.
Niektóre zadania główne, które udało mi się cudem przeżyć, a które zapamiętałam jako ubermocne:
1) 400m średnio, 3×100 zmienny, 300m b.mocno kraul // 100 glaich // 300m średnio, 4x50m transfer zm., 100m mocno,
2) 3x (4x100m), pierwszy blok w tempie poniżej startowego (ja w 1:48), drugi w startowym (w 1:42), trzeci w szybszym (w 1:38),
3) 3x (200m na 75%, 4x50m na 80-90%. 50tki po 48-50 sekund.
– W sierpniu (aż do połowy września), nie było treningów w WMT. Przez cały miesiąc odwiedziłam basen aż dwa razy. Trochę częściej, bo około trzech razy w tygodniu pływałam sobie po kilometrze lub półtora kilometra w jeziorze.
– We wrześniu wróciły treningi. W liczbie większej niż zwykle, bo zaczęłam chodzić do dwóch grup – na poniedziałkowo-środową Polonię (krótki basen) i poniedziałkowo-czwartkową Warszawiankę (długi basen).
W tym miesiącu pięćdziesiątki w zadaniu na maxa pływałam po 40,77-42 sekundy. W zadaniu progresywnym 4x100m aż do maksymalnej prędkości popłynęłam w czasach od 1:55 do 1:39.
– W październiku po raz pierwszy w życiu przepłynęłam 50m kraulem na bezdechu i w tym momencie stwierdziłam, że granice niemożliwego są trochę szersze niż mi się wydaje, a punkt widzenia może zmienić się w sekundę. Niedługo później z powodu przesunięcia dni treningów agilitowych ze Smokiem przeniosłam się z Polonii na Inflancką do grupy triathlonowej – dużo mocniejszej ode mnie. Czyli znowu musiałam bardzo mocno gonić. Od tej pory pływam w poniedziałek rano, we wtorek wieczorem i dwa razy w czwartek.
A potem trenerom zaczęły się psuć stopery 🙂 w każdym razie tak mi się wydawało. Pod koniec października, na pierwszym treningu po przerwie związanej ze skręceniem kostki, popłynęłam sprawdzian na 400m z wynikiem 6:34. Trudne to było przeżycie, nie tylko ze względu na naprawdę mocny, maksymalny, udręczający wysiłek, lecz także z powodu niemożności normalnego odbijania się od ściany i zaparowanych okularków, które widoczność ściany zapewniały dopiero wtedy, gdy istniało ryzyko, że przydzwonię w nią głową.
W listopadzie w zadaniu z pięćdziesiątkami na maxa udało mi się w jednej z sześciu złamać 40 sekund (i do tej pory chyba nie ruszyłam z tym dalej. Perszingiem na tym dystansie to ja raczej nie będę). Na początku grudnia przyszła nowa życiówka treningowa z testu na 800m – 13:11. A przy okazji także nowa życiówka na 400m, zrobiona niechcąco, bo w trakcie zadania z drabinką 100/200/300/400m – 6:22. Niedługo później czas z listopadowej życiówki stał się prędkością treningową na powtarzające się odcinki o tej długości (19 stycznia –  zadanie główne z wieczornego treningu: 100 zmienny, 200 kraul, 300 zmienno/kraul po 25, 400 kraul i z powrotem; czterysetki w 6:27 i 6:25). Nie mam pojęcia ile mogłabym teraz wykręcić na teście na tym dystansie. Z jednej strony chciałabym to wiedzieć, z drugiej strony niedobrze mi na samą myśl o sprawdzeniu tego. Boże, czy to się leczy?

l 1149
W grudniu zaczęły się naprawdę mocne treningi. W ostatnim dniu przed przerwą świąteczną wróciłam wieczorem do domu wyprana tak, jak bywałam w lipcu, bo zarówno poranny jak i wieczorny trening na basenie były zdecydowanie z moich TOP10 najcięższych. Rano test na kilometr w formie 5x200m z przerwami 30 sekund (15:23), wieczorem 6×100 z pięćdziesiątkami na maxa i 3×200 z setkami na maxa. Ciężko okropnie, ale bodziec chyba dobrze się załadował, bo kilka dni później z niezwykłą łatwością popłynęłam sobie trening “zrób to sam” o długości 4 km. Najdłuższy ever, a mimo to z niedosytem wychodziłam z wody.
W listopadzie trenerzy powiedzieli nam, że “do Świąt popływamy mocniej”, a po Świętach, że… “teraz zaczniemy pływać mocniej”. Czyli cały czas pływamy mocno i mocniej. Mniom mniom, no czemu nie. Nie powinnam tego w ogóle pisać, wiedząc że przynajmniej 2/3 wyżej wspomnianych trenerów to przeczyta, ale moje nastawienie do słów “teraz będziemy pływać naprawdę mocno” robi mi całkiem dobrze. Choć nadal boję się bardzo ciężkich treningów i od razu jest mi źle i słabo, kiedy myślę o zbliżających się wyzwaniach, to w podświadomości zakodowałam sobie, że trzeba się przygotować na najmocniejsze, a w związku z tym jedyne zaskoczenia jakie mi się trafiają są pozytywne. Bo kiedy nagle się okazuje, że nie musimy płynąć czegoś “w pałę”, że tylko raz powtarzamy dany blok albo że w drugiej części zadania nie musimy przyspieszać, kamień spada mi z serca z wielkim hukiem i świat nagle staje się piękny.
No i tak to właśnie wygląda. Potrzebowałam to sobie wszystko napisać ciągłym tekstem, bo o bieganiu w ten sposób nigdy nie pisałam, a potem bardzo tego żałowałam. A teraz jest dobry moment na małe podsumowanie, skoro zbliża się pierwsza rocznica podjęcia treningów. Obecne treningi bywają naprawdę ciekawe, na przykład w czwartek rano na koniec treningu płynęliśmy ciąg 800 metrów w postaci 100m zmiennym, 100m kraulem (jestem nieogarem i popłynęłam 50m kraulem, 25m delfinem i 25m grzbietem – że też zawsze muszę utrudnić sobie życie..), 100 zmiennym, 100 żabą, 100 zmiennym, 100 grzbietem, 100 zmiennym i.. 100 delfinem. Trochę śmierć, ale przy tym spora satysfakcja, zwłaszcza że zmieściłam się z tym wszystkim poniżej piętnastu minut. Wieczorem już nie było mi tak wesoło, bo po pierwsze bardzo boleśnie uświadomiłam sobie, ile zmienia pływanie komuś w nogach (i z tego względu wczoraj w ramach samozarządzonej pracy domowej przeczytałam magisterkę Pawła nt. specyfiki pływania w ciągu hydrodynamicznym. BTW wesprzyjcie dobre przedsięwzięcie i głosujcie na blog Paula Pipersa jako inicjatywę roku 2013!!!), po drugie po raz kolejny uświadomiłam sobie, że moja technika jest obrzydliwie nieefektywna i kiedy spinam się żeby przyspieszać, zaczynam się bezładnie miotać, powodując zwalnianie. To też w części tłumaczy, dlaczego w listopadzie w teście na 400m popłynęłam 6:34, a w grudniu ten sam dystans w zadaniu – czyli mocno, ale bez ciśnienia – o 12 sekund szybciej. Nie wiem czy istnieje drugi tak podstępny sport, w którym im bardziej się starasz, tym gorzej ci wychodzi. W każdym razie w pływaniu tak właśnie jest i potrzebuję pilnie coś zacząć z tym robić, bo samo się raczej nie poprawi.
O. Nic więcej nie napiszę, bo kolejnych ośmiu tysięcy znaków głębokiej rozkminy już nikt by nie zniósł. Może następnym razem.

Możliwość komentowania została wyłączona.