Raz, dwa, trzy cienie na ścianie..

..miasto pędzi, a ja nie. Dobranoc.
Cóż, może to jakiś nowy sposób radzenia sobie z rzeczywistością. Długa drzemka w ciągu dnia naprawdę działa cuda. W każdym razie pozwala strząsnąć z głowy trochę nienawiści do świata.
Jeśli nie możesz wygrać z materią, to się z nią pogódź. Właśnie z takiego założenia wyszłam, stwierdzając, że zawsze przecież mogło być gorzej. Mogłam teraz leżeć w szpitalu ze złamaną nogą albo wstrząsem mózgu. Na razie czekam aż dostanę się do lekarza, więc może jeszcze mi przejdzie ten optymizm – pardon, ta pogodna rezygnacja – jeśli okaże się na przykład, że moje kręgi szyjne poustawiały się w puzzle. Ale nie sądzę- nie jestem tak odporna na ból żeby nie poczuć, gdyby coś było naprawdę bardzo źle. Tego się trzymajmy.
Nawet nie jestem zła, bo miałam po prostu pecha. Moja najnowsza kontuzja nie wynika z podjęcia ryzykownego zachowania (wyjście z psami pod blok nie należy do kategorii sportów ekstremalnych), nieuwagi, zaniedbania (w kolejności od najlepszych do najgorszych moich butów na zimowe podłoże Speedcrossy są na drugim miejscu od góry) ani tym bardziej nie z przetrenowania (to naprawdę coś!). A że ludzie miewają miliardkrotnie większego pecha, na przykład wtedy kiedy idą poboczem i wjeżdża w nich pijany kierowca, to jeśli ja swój limit pechowych sytuacji wykorzystałam poślizgując się na chodniku, pociągnięta jednocześnie przez obydwa moje psy najmądrzejszej rasy świata, i waląc tyłem głowy w beton, to naprawdę zaliczam się raczej do szczęściarzy.
Dobra, szczęście w nieszczęściu, ale gwiazdki zobaczyłam. Na szczęście wyrzut adrenaliny pozwolił mi się natychmiast pozbierać, okrzyczeć psy (Smok wydawał się przynajmniej odrobinę skruszony, Rasta.. Rasta jest betonem), dokończyć z nimi krótki spacer, odstawić je do domu i wyjść do sklepu po zakupy – w międzyczasie zadając sobie w myślach pytania kontrolne typu: “czy pamiętam jak się nazywam” czy “co robiłam chwilę przed wyjściem z psami” oraz “wymień produkty które chcesz kupić w kerfurze”.
A taki był dobry, spokojny dzień. Chwilę przedtem zakończyłam dwugodzinną (rekord!!!) drzemkę, podczas której cały czas śniły mi się rowery. Wcześniej wzięłam ostatnią już aspirynę, kończąc tym samym trzydniowy okres chorowania. Rozmyślałam o powrocie do normalnego wycisku treningowego, który miał się rozpocząć nazajutrz, czyli dzisiaj.
W domu, siedząc przed kompem z lodowym kompresem trzymanym z tyłu głowy, postanowiłam zaczerpnąć profesjonalnej porady ortopedyczno-neurologicznej doktora Google. Jak zwykle w takiej sytuacji szybko doszłam do wniosku, że właściwie to umieram. Później przypomniałam sobie, że nawet jeśli w okno wyszukiwania wpisze się “uporczywy kaszel” to wyskoczy cała lista wyników mówiących o poważnych chorobach serca zagrażających życiu, o złośliwych guzach, gruźlicy i zaawansowanym stadium astmy. Powróciłam więc do poszukiwań już na spokojnie. I pożałowałam, bo kolejne podejście do wyszukiwarki sprawiło, że głowa pękała mi od płaczu. Bo jak tu nie ryczeć ze śmiechu, kiedy się czyta takie perły (pisownia oryginalna):
“ostatnio wchodził na stół w kuchni- jak co rano z resztą, żeby sobie na nim potupać – stałam obok dla asekuracji, a on niespodziewanie nie trafił stopą w krzesło i tak zarył głową w brzeg twardego debowego stołu że aż miał wgłębienie na czole!”
albo
“mój mały uczy się chodzić i średnio raz dziennie wyj**ie gdzieś głową. wzieli by mnie na pogotowiu za nienormalną. Ty jak walniesz w szafkę łbem to też zapie**alasz na tomografie?”

 

Od razu zrobiło mi się trochę lepiej. Przywołałam wzruszające wspomnienia z dzieciństwa: o tym, jak w przedszkolu ścigałam się z kolegą między stołami i kolega niechcąco przydzwonił mi w łuk brwiowy krzesłem, rozcinając go na całej długości. Zalałam się krwią i zauważyłam to dopiero wtedy, jak przerażone panie przedszkolanki poleciały ze mną do toalety pod zimną wodę. Albo o tym, jak dostałam w głowę huśtawką i wstydziłam się następnego dnia pójść do przedszkola, bo miałam fioletową śliwę wokół oka. Albo jak w czasach podstawówki byłam zapalonym ratownikiem podwórkowych kotów i podczas odławiania jednego z nich zostałam przez niego tak pocharatana, że szłam do domu przez osiedle zakrwawiona jak zombie. Albo… Już dwa razy w życiu czułam podobny ból szyi i okolic. Raz w gimnazjum, kiedy na WFie zrobiłam przewrót w przód na materacu i “coś” mi się przestawiło, dzięki czemu wieczór tego dnia spędziłam na ostrym dyżurze ortopedycznym. RTG nie wykazało żadnych zmian, więc jedyną nieprzyjemnością, jaka mnie spotkała z powodu tego nieszczęsnego wfu była konieczność chodzenia z usztywnioną bandażami szyją. Drugi raz moja szyja cierpiała katusze po tym, gdy na obozie jeździeckim wsadzono mnie na prywatnego konia, na którego zawsze bardzo chciałam wsiąść – tylko nikt się jakoś nie zastanawiał, dlaczego właściciele rzadko na nim galopują. Dowiedzieliśmy się bardzo szybko, kiedy strzelił z zadu dwa barany, jednego po drugim, a drugim z nich wysadził mnie z siodła, spowodował że zrobiłam fikołka w powietrzu i wylądowałam na głowie. Przez chwilę myślałam że umarłam, a potem powstałam z martwych, ale przez dwa dni nie dałam rady jeździć, bo czułam się jakby mnie przejechał traktor.
Dobra, koniec tych opowieści z krypty. Jeszcze do dzisiaj byłam przekonana, że skoro pamiętam jak się nazywam, mogę ustać na jednej nodze z zamkniętymi oczami, daję radę na ślepo dotknąć palcem nosa i tak dalej, to będę sobie od dzisiaj trenować, napełniona nowymi siłami witalnymi po trzydniowym kryptogrypowym odpoczynku. D U P A. Wczorajszowieczorne spotkanie mojej głowy z poduszką już zapowiedziało, że nic z tego nie będzie, bowiem przez kilka minut nie udało mi się znaleźć pozycji, w której nie bolałaby mnie czacha ani szyja. W końcu dałam radę – na lewym boku, podparta poduszką i skomplikowaną konstrukcją podtrzymującą z obydwu dłoni, z głową lekko przechyloną w bok i do tyłu. W tym miejscu warto także dodać, że “ur(y)wanie głowy” nie było jedyną niedogodnością wczorajszego dnia, gdyż wieczorem wyłączyli mi w bloku ogrzewanie. Shit happens. Ciągle marzyłam o tym, żeby móc w dowolnym momencie zakręcić kaloryfer i ciągle nie mogłam tego zrobić, ponieważ mamy tu zepsuty pion, który daje nam władanie nad mieszkańcami każdego piętra pod nami. Jeśli my zakręcimy kaloryfery, to ani sąsiedzi pod nami, ani żadni inni aż do parteru nie mają ciepła. Już kilka razy przychodzili do nas awanturujący się staruchowie, którzy twierdzili, że im zimno, kiedy na zewnątrz było słońce i dwanaście stopni na plusie. Postanowiliśmy więc dłużej się z nimi nie wykłócać, tylko rozkręcić “główne” kaloryfery, które dają i zabierają innym ciepło. Przez to wciąż i wciąż uporczywie wietrzę w domu, bo za każdym razem kiedy wracam z dworu do mieszkania (a zdarza mi się wychodzić i wracać po kilkanaście razy dziennie) wydaje mi się, że jest potwornie gorąco. Nie lubię centralnego ogrzewania, po prostu. Ale dlaczego te durne kaloryfery musiały się popsuć akurat wtedy, kiedy leczyłam resztki grypoprzeziębu, a na dworze zapanował Sybir? Dobra, wiem że termometry pokazywały zaledwie -5 stopni, ale temperatura odczuwalna była po prostu masakryczna. Wczoraj wieczorem wyszłam z psem na dwór i po kilku minutach dłoń prawie mi przymarzła do smyczy. W mieszkaniu dosłownie czułam, jak wiatr hula po pokojach, co nie było tylko moim wyobrażeniem, skoro herbata postawiona na parapecie wystygła mi w ciągu kilku minut.
Dzięki temu wczorajsze przygotowania do snu obejmowały nie tylko układanie się z bolącą banią na poduszce, lecz także ubieranie się w polar, w którym trzy lata temu biegałam z Rastą na zawodach agility (i w którego kieszeni znalazłam smakołyki z tamtych czasów. Nie komentujcie. Boże, jak dobrze że już mam chłopaka i nie muszę się martwić, że jak będę pisać takie rzeczy to zostanę starą panną..), szukanie odpowiednio ciepłych skarpetek i zawijanie się w kokon, opatulony dwiema kołdrami. Gdy wszystkie te zabiegi zostały wykonane, włączyłam sobie do snu muzykę z mp3 i wnet stwierdziłam, że jedna ze słuchawek nie działa. A druga para słuchawek spoczywała kilka metrów ode mnie w szufladzie. Walka ducha z materią. O nie nie nie nie.
Oczywiście na domiar złego długo nie mogłam zasnąć, ponieważ kiedy się poprzedniej nocy pośpi osiem godzin i dołoży jeszcze dwie godziny spania w dzień oraz zrobi się tego dnia 0, słownie: zero treningów, to nie da się normalnie zasnąć (pragnę zauważyć, że w zwyczajnym treningowym tygodniu sypiam po ~6.5 godziny na dobę)
To zdecydowanie nie był mój dzień.
Dzisiaj rano nie było lepiej. Biorąc pod uwagę samopoczucie, podejrzewam iż mogło mi się śnić że wieszają mnie na sznurze albo piorą w pralce na tysiącu obrotów. Tak czy inaczej postanowiłam, że wykuruję biedną szyję i do wieczora na pewno wszystko mi przejdzie i będę mogła ruszać na trening pływacki. Przecież dałabym radę jakoś pływać. No, może delfinem niekoniecznie. Szybkim kraulem chyba też nie. Dobra, nieważne – dałabym. Najlepiej to na bezdechu. Albo grzbietem. Nie, grzbietem nie, bo jakbym dzisiaj przywaliła tyłem głowy w ścianę, to miałabym uraz chyba do końca roku.
Godzinę po wyjściu do pracy Wojtek zadzwonił do mnie z pytaniem, czy już – wedle jego zaleceń – posmarowałam szyję Nurofenem albo inną maścią przeciwzapalną. Odpowiedziałam że nie, preferując niezagłębianie się w ten temat i oczekując na zasłużoną burę, jednak Wojtek odparł: “To dobrze, bo wiesz, w sumie to pomyślałem sobie, że niektóre maści mogą powodować jakieś obkurczanie naczyń krwionośnych albo coś, i głupio by było jakbyś się udusiła przez to”. 
Oooooch losie, to by było tak bardzo po mojemu. Na szczęście nie zdążyłam zastosować jeszcze tego potencjalnie ryzykownego zabiegu, gdyż.. akurat leżałam na środku pokoju na karimacie i z zaciśniętymi zębami robiłam trening core. Tę informację na razie wolałam zachować dla siebie, więc powiedziałam, że po prostu na razie zajmowałam się czymś innym. Planki o dziwo udało mi się zrobić bez większych modyfikacji, co niestety oznaczało także opieranie się tyłem głowy o twardą podłogę. Udało mi się także zrobić wszystkie serie ćwiczeń na nogi z piłką, obejmujące trzy rodzaje przysiadów. Niestety w trakcie ich wykonywania boleśnie uświadomiłam sobie, że z dalszego trenowania nic nie będzie. Podskakiwanie w górę i w dół okazało się zbyt trudnym wyzwaniem dla mojego potłuczonego czerepu, do tego kilka razy zatkało mi uszy, serce rozpędzało się jak do sprintu i ogólnie było ciekawie. Nawet gwałtownie ogarniające ciemności nie przeszkodziły mi w dokończeniu treningu, ale uznałam wyższość podłej rzeczywistości nad moimi osobistymi niecnymi planami i na wszelki wypadek napisałam trenerom, że dziś nie stawię się na basenie.
Ale i tak siłownia była niczym w porównaniu z doznaniami, jakich doświadczyłam podczas jazdy autobusem na uczelnię i z powrotem. Święty Boże.. Czy zdajecie sobie sprawę, jakim wyzwaniem dla mięśni szyi jest podróż komunikacją miejską? Ja już wiem. W połowie drogi już chciałam wyć z bólu, bo każde ruszenie i hamowanie autobusu wyrywało mi szyję z korzeniami. Kiedy dojechałam na uczelnię, było mi już absolutnie wszystko jedno, czy zaliczę dzisiejszy egzamin czy nie. Byle wrócić do domu w jednym kawałku i żeby już nie bolało.
No więc czekam dalej na tego chrzanionego ortopedę, targana jeszcze delikatnym niepokojem. Jeśli nic sobie nie poprzestawiałam, nie urwałam i nie zmasakrowałam, to jest pewnie szansa, że za parę dni wszystko wróci do normy. Może po zawinięciu się w ciasny bandaż uda mi się pójść biegać? W każdym razie nie zamierzam przepróżnować tych paru dni. Jestem oczywiście wściekła na zaistniałą sytuację, ale – patrz wyżej – zawsze przecież mogło być gorzej. Zrobię sobie listę rzeczy, które chcę zrobić przez kilka najbliższych dni, a których nie byłabym w stanie wykonać, gdybym nie wyrąbała łbem w beton. Wyśpię się (po stokroć!), nauczę Smosia kilku nowych sztuczek, dokończę czytać książkę Kiliana i zacznę czytać wyczekiwaną autobiografię Thorpe’a (bo mam nadzieję, że wyciągnięte dziś ze skrzynki awizo zwiastuję tę książkę właśnie). Może nawet nauczę się czegoś do sesji i ruszę magisterkę?? Och, jeśli to się uda, to będę panem i władcą świata. Niech tylko się dowiem, czy szyja mi się nie urwie, a jeśli nie ma takiego ryzyka, to jutro sprawdzę, jak obity czerep zachowuje się w wodzie. A jak wskoczę do basenu na jakiś mocniejszy trening, to go zaoram. Wrrrr.
Loser by mysticalpha

Możliwość komentowania została wyłączona.