Porzucone pieski, czyli człowiek-kontuzja narzeka, co go boli i jak bardzo

Nie tak miał wyglądać ten setny post, oj nie tak. Ale i tak będzie pozytywnie. Jednak ostrzegam: będzie dużo narzekania. Gdzieś się muszę przecież wynarzekać.
Wstyd się przyznać, ale od trzech tygodni co tydzień robię sobie coś okropnego. Coś, co mnie bardzo boli i wyklucza z przynajmniej części treningu. Stwierdziłam już, że chyba spoczywa na mnie jakaś klątwa, ale niestety, patrząc prawdzie w oczy odkrywam ten smutny fakt, że to tylko moja sierotowatość i/lub brak rozwagi.



Aby nie rozpisywać się zanadto o tych przykrościach, napiszę tylko w skrócie, że trzy tygodnie temu skręciłam sobie kostkę, gdy po treningu agility szłam przez ciemny park do autobusu. Tydzień później poszłam na siłownię i ledwo się z niej wytoczyłam, bo zaatakował mnie potworny ból lędźwi (a na ten rodzaj bólu jestem wyjątkowo wyczulona, bo rok temu straciłam kawał czasu lecząc plecy). W tym tygodniu wszystko szło po mojej myśli, ale – oczywiście! – musiało się coś zawalić. Plecy, dzięki Bogu, mają się dobrze, prawa kostka też już zapomina o przykrościach, jakie ją spotkały, ale przyszedł czas na lewą stopę. Biegałam sobie spokojnie na bieżni i nagle poczułam, że coś jest niedobrze. No i tak niedobrze już pozostało. Klasyk. W czwartek po drugim treningu na basenie jakoś gwałtownie się polepszyło i całkiem dziarskim krokiem poszłam sobie do metra i z metra do domu, ale jak do tej pory to były ostatnie żwawe kroki. Wczoraj spędziłam ponad dwie godziny u lekarza (Czy wspominałam już, że elektronika mnie nienawidzi? Jeśli nie, to wspominam. Podczas mojej wizyty magicznie padły wszystkie systemy komputerowe i ani lekarka, ani rejestratorka rtg nie mogły mnie nigdzie zapisać), ale w końcu dowiedziałam się tego, na czym mi zależało: że nic mi w tej stopie nie pękło, znaczy chyba będę żyć. Szkoda, że tak boli, a ból jest spotęgowany tym, co sobie zrobiłam podczas własnoręcznej kuracji. Jezu, jestem tak samo beznadziejną pielęgniarką jak i kucharką. Seryjnie palę garnki i patelnie, tłukę szklanki podczas wkładania ich do szafki, ostatnio popsułam też czajnik elektryczny w niewyjaśniony sposób. Po prostu nacisnęłam guzik, żeby ugotować wodę, a jak przyszłam za dwie minuty to nie było tego guzika, a woda była zimna. Tak zwyczajnie. Proszę więc zrozumieć powagę sytuacji, kiedy piszę, że mam dwie lewe ręce. Wracając jednak do sedna, czyli w tym przypadku do moich umiejętności pielęgniarskich: już któryś raz w życiu udało mi się odmrozić leczone miejsce. I znowu musiałam strzelać głupa przed lekarzem, że och, no tak, nie wiedziałam że nie można tak intensywnie/długo/bezkompromisowo chłodzić stopy/kostki/kolana/czegośtaminnego. W sumie teraz nie wiem, czy bardziej mnie boli to-co-sobie-popsułam-na-bieżni, czy to-co-sobie-zrobiłam-świetną-kuracją. Liczę jednak, że jak przestanie mnie wreszcie boleć, to jedno i drugie naraz.
Gdyby tego było mało, w piątek wreszcie zrealizowałam pierwszy trening z planu podciągania na drążku. Nie jestem w stanie podciągnąć się ani razu, więc robię trening alternatywny, który polega na opuszczaniu się na tymże. Absolutnie nie spodziewałam się, że to jest takie trudne. O mój Boże.. Miałam do zrobienia pięć serii, po trzeciej już czułam watę w mięśniach, a piątą robiłam już tylko siłą woli. Instruktor na siłce obserwował moje zmagania i jak przed ostatnią serią opowiedziałam mu o swoich odczuciach, to stwierdził, że skoro już tak mnie zmasakrowało, a robię to pierwszy raz, to radziłby mi już skończyć, bo i tak następnego dnia nie będę mogła się ruszyć. Łatwo się domyślić, jaka była moja reakcja: “O NIE, JA MUSZĘ”. Rzekłszy to, rzuciłam się na drążek i zrobiłam ostatnią serię. I don’t stop when I’m tired, I stop when I’m done.
Plan był taki, że po siłowni pływam, ale długo miałam wątpliwości, czy dotrę w ogóle na ten basen. Czułam się, jakby ktoś mnie wyprał w 90 stopniach z podwójnym wirowaniem. Pomyślałam sobie jednak o zbawiennym (nomen omen) wpływie pływania ( 🙂 ) na zmęczone mięśnie i znalazłam się na płycie basenu. Trochę się przeliczyłam. To było jedno z najdziwniejszych i najmniej komfortowych spokojnych 1.300m w historii. Więcej się nie dało przepłynąć. Tak samo się nie dało, jak i nie dało się ubrać w szatni. Już wtedy z delikatnym niepokojem myślałam o sobotnim treningu pływackim. Obawy były jak najbardziej uzasadnione. Wczorajszy trening był fantastyczny, robiliśmy bardzo mądre ćwiczenie na efektywność pływania. W tym miejscu warto wspomnieć, że moje pływanie jest obecnie ujemnie efektywne. Jeśli nie wyobrażacie sobie, jak można na 50 metrach zejść z dwudziestu pięciu cykli do.. piętnastu.. to zapytajcie mnie. Ja umiem. Poważnie załamałam tym trenera Andrzeja. W każdym razie, jakkolwiek świetny ten trening by nie był, to dla mnie był totalnie zabójczy. Co chwilę patrzyłam na zegarek i odliczałam do końca męczarni. Odkryłam, że pływanie nie rozbija zakwasów, przynajmniej nie takich. Ogólnie rzecz ujmując, od wczoraj ruszam się już jak totalny zombiak. Stopa, czworogłowe (ach te przysiady!), całe plery, klata, ramiona, łapy aż do nadgarstków. Jest super.
Jestem jednak zdeterminowana, żeby pojawiać się na tej siłce regularnie, cisnąć ostro i czekać na rezultaty. Nie można, kurczę, poważnie myśleć o sporcie, będąc tak niesprawnym ogólnorozwojowo. Powoli odrzucam myśl “i tak mi się nie uda” i zaczynam pracować na to, żeby się udało.
W liceum podczas sprawdzianu na ciągłe bieganie przez 20 minut patrzyłam wielkimi oczami na koleżankę, która przez ten czas jako jedyna nie truchtała, a biegła. Wydawało mi się wówczas, że jest jakimś nieziemskim sportsmenem. Trzy lata temu twierdziłam, że nie mam po co trenować biegania, bo i tak przecież nie wytrenuję się od zera do żadnego przyzwoitego poziomu, tj. żeby nie być w ogonie na biegu ulicznym. A Wojtek mi wnet zarzucił planem treningowym, który zrobiłam niejako “dla beki”. Rok później łamałam 20 minut na 5 km. Idąc dalej: rok temu zarówno ja, jak i Wojtek twierdziliśmy, że nie mam co się pchać do triathlonu, skoro umiem pływać jedynie kraulorozpaczliwcem- przecież cudów nie ma, nie nauczę się tak pływać, żeby nagle powymiatać w towarzystwie. Wymiatać, oczywiście, nie wymiatam, ale to czym pływam, z pewnością można już nazwać kraulem. A zatem: cudów nie ma, ale życie jest pełne niespodzianek. I możliwości. Za rok zamierzam umieć się podciągać, robić porządne pompki i stać na rękach.
No, ale chwilowo jestem personifikacją bólu. Po raz trzeci w tym miesiącu żałuję, że zawczasu nie nauczyłam Smoka chodzić spokojnie na smyczy. Czasem sobie myślę, że mogłam go nazwać Kwiatuszek albo chociaż zostawić mu imię z rodowodu (nie śmiejcie się, proszę – brzmi ono Woolie), bo sama sobie zgotowałam ten los, chrzcząc go Smokiem. Spacery z moim słodziusim borderkiem bywają wyzwaniem. Nawet kiedy jestem w stu procentach niepopsuta, to i tak on mnie uszkodzi. Smocze pazury regularnie zostawiają mi szramy na nogach i rękach, Smocze zęby wbijają mi się w dłonie, kiedy malutki piesio z rozpędu nie trafi w piłkę. Poligon.
Z uwagi na fakt, że tymczasowo rozważam plusy i minusy zrobienia każdego kolejnego kroku (w kuchni uprawiam ekwilibrystykę – jak przy pomocy tylko jednego kroku wyjąć coś z lodówki, wyrzucić coś do kosza, wstawić czajnik i wyjąć kubek z szafki. Trochę jak “przełóż jedną zapałkę, żeby uzyskać jakąśtam figurę”), wychodzę z psami kolektywnie. Na codzień wolę brać te potwory osobno, bo wtedy czują mniejszy zew krwi. Jak są razem, to myślą że mogą wszystko oraz że są silnym, walecznym stadem. Wystarczy że Rasta szczeknie na zbliżającego się psa (a robi to niejako fabrycznie, gdyż jest szczekaczem), Smok już pręży muskuły, ustawia irokeza i napiera do przodu, żeby wziąć udział w walkach psów (choć zalicza się do psów zaczepno-obronnych: ja zaczepiam, a ty mnie broń. Wystarczy że pies, do którego Smok startuje, zaszczeka, a Wooliczek natychmiast traci animusz. Hłe hłe hłe, żałosne). Doprowadzenie ich do porządku zajmuje mi trzy razy dłużej, niż ustawienie pojedynczego bordera. Tak czy inaczej, już jednorazowe dojście na nasze miejsce spacerowe w Rezerwacie jest wyzwaniem, co dopiero mówić o dwóch – wychodzę więc z nimi naraz, uznawszy to za mniejsze zło. Wszystko byłoby spoko, gdyby nie zakwasy po piątkowej siłce. Boli mnie nawet odkręcanie butelki z wodą mineralną, a wczorajsza próba umycia kuchennego blatu zakończyła się połowicznym tylko sukcesem, więc trzymanie dwóch smyczy, gdzie przynajmniej na jednej z nich znajduje się potwór, jest.. potworne.
Rastuch to Rastuch, ją znam od siedmiu lat i już mnie nie zaskakuje. To jest ideał psa do kochania. Ona, gdyby wypełniała kwestionariusz i trafiła na pytanie o hobby i pasje, to na pewno by wpisała, że uwielbia towarzyszyć. Rastusia jest zarówno kochanym, starającym się w sportach, jak i zwyczajnie uroczym borderem. Chcę ją zabrać na długą wycieczkę do lasu- proszę bardzo. Pohasać na hopkach, porzucać piłkę- super. Posiedzieć w domu i wyjść trzy razy pod blok- też może być. Już mnie to nie dziwi. Zadziwia mnie jednak pan Smoczysko, który – biedaczek – w tym miesiącu nie był na ani jednym treningu agility. Mam wobec niego wyrzuty sumienia, bo mój fantastyczny sportowiec leży na kanapie zamiast podbijać świat, ale zaistniała sytuacja jest niezależna od mojej woli. On jednak nie daje po sobie poznać, że jest mu w tym listopadzie nudno. Oczywiście widzę, że rozpiera go energia- widzę po jego reakcjach na różne sytuacje, że jest nabuzowany i chciałby zrobić coś wielkiego. Robię co mogę, ale chwilowo mogę niewiele- rzucam mu frisbee, piłki i omijam z nim drzewa na tysiąc różnych sposobów. W międzyczasie nauczył się też dostawiać do nogi. Patrząc na jego wyraz pracy dochodzę do wniosku, że chyba bałabym się z nim wystartować w obedience, bo w którymś momencie mógłby wybuchnąć jak bomba zegarowa, która osiągnęła krytyczny poziom. Normalnie rozleciałby się na kawałki i trzeba by go było zdrapywać ze ścian.
Znalazł sobie inne zajęcie, któremu oddaje się profesjonalnie: jest pieskiem do głaskania. Cały czas na posterunku, aby nie przeoczyć kogoś, przed kim można się wyłożyć na plecy i domagać smyrania po brzuchu. Wykorzystuje każdą sytuację, żeby złapać kontakt wzrokowy z ofiarą i w dwie sekundy wsadzić głowę pod jej pachę, nie zostawiając jej wyboru: trzeba głaskać. Jak już zamerda ogonem, to mam przerąbane. Lepiej odłożyć wtedy herbatę, bo za sekundę uderzenie Smoczej głowy spowoduje, że zawartość kubka znajdzie się na suficie. Dobre z niego zwierzę, oj strasznie dobre. Trafił mi się ten Smoczuś jak ślepej kurze ziarno.
A więc dzisiaj, zrządzeniem złego losu, siedzę przy kompie i piszę tę notkę, zamiast orać wodę w basenie, sprawdzać HRmax na spinningu lub wygniatać taśmę bieżni elektrycznej. Znowu pod wiatr. Dwie poprzednie kontuzje były niefortunnymi przypadkami, ta jest trochę z mojej nierozwagi, chociaż też pechowa. Ale spoko – leczę się (chociaż teraz to bardziej czekam na uzdrowienie, bo już nie mogę się mrozić, ech) i wracam do gier i zabaw. Moja determinacja po raz kolejny odwraca się przeciwko mnie, ale chyba muszę się pogodzić z tym, że jeśli mnie ktoś nie przytrzyma za włosy, to ja często i gęsto będę sobie takie rzeczy robić. Taki ze mnie typ. Podejmowanie ryzykownych zachowań to moja specjalność, a co gorsze, często dobrze na tym wychodzę, więc lampka w mojej głowie nie zawsze zdąży zapalić się przed katastrofą. Wszyscy się dziwią, że czy deszcz czy słońce, czy zima czy lato, po basenie zakładam czapkę pod kask i wracam sobie wesoło rowerem przez pół miasta. Jeszcze ja, która w podstawówce średnio dwa razy w miesiącu miałam zapalenie ucha – tym częściej, im więcej chodziłam na basen. Ale, kurczę, przez ostatnie lata nigdy źle na tym nie wyszłam, a dzięki tej niefrasobliwości oszczędzam mnóstwo czasu i zachodu. Nawet jak w temperaturze -15 stopni pojechałam rowerem na basen i z powrotem, wykładając się po drodze kilka razy i jadąc ze średnią prędkością 13 km/h (a Wojtek ostrzegał: “jest lód na drodze, nikt w Wigilię nie sypie piasku na ścieżkach, nie jedź, durna, na gładkich oponach”), nawet się nie przeziębiłam.
Odpukać- nauczę się, jak przewieję się na maksa i tydzień spędzę w łóżku z gorączką. Oby nie. Jakoś, myślę, dam radę żyć bez tej wiedzy.
Niewystarczająca ilość trenowania odbija się na mojej bani. Wczoraj mi się śniło, że pływam w łapkach, a dzisiaj że robię mostek. Jednego i drugiego w rzeczywistości nie praktykuję (jeszcze). Śniło mi się także, że podczas wakacji w Grzybnie odwiedziła nas znienacka Maja Włoszczowska, której mieliśmy pokazać tereny Szwajcarii Kaszubskiej do trenowania na mtb. Przyjechała do nas z zaskoczenia i było mi głupio, że nie byliśmy przygotowani na te odwiedziny i przyjęliśmy ją z otwartymi ramionami, ale z prawie pustą lodówką. Na śniadanie radośnie szamała oliwski chleb z masłem, miodem i czarnymi porzeczkami 😉
Dobrze że chociaż jest ciemno i zimno i paskudnie. I mam duuuuuużo magisterki do napisania. I po przeprowadzce do małego pokoju nie mam widoku na ścieżkę w Rezerwacie pełną biegaczy. Jeeeeezu.

Niech sobie te wszystkie stopy nie myślą, że się zakopię pod kołdrą i będę rozpaczać na swój marny los. Oooo nie, to już było grane w tym kinie i powtórki nie będzie.

Na koniec jeszcze wkleję śliczną foteczkę Smoczusia, która mnie rozbraja ilekroć na nią patrzę. Uczeń wyprzedził Mistrza – Rasta spadła na drugie miejsce w rankingu Psa O Najśmieszniejszych Minach. Pomyślałby kto, że Smoczylda taki groźny, ho ho ho 🙂
IMG 6265