człowiek-zguba i formalnościofob

W ostatnim tygodniu udało mi się zgubić – we własnym domu, zaznaczmy! – następujące przedmioty:
– psią piłkę, którą zabieram na treningi,
– spodnie,
– jeszcze inne spodnie,
– kostium kąpielowy,
– czapkę z daszkiem,
– mostek rowerowy,
– siodełko od szosówki,
– statyw do kamery,
– jeden z sandałów,
– kartę do bankomatu
oraz
– kartę egzaminacyjną (3 dni przed ostatecznym terminem rozliczania roku).



Dopóki trzymałam w mieszkaniu pedantyczny porządek,zupełnie nic nie gubiłam. Mogłam bez wstawania od komputera dokładnie opisać co gdzie leży. Jednak po pewnym czasie mieszkania tutaj zadziałało chyba powiedzenie, mówiące że “kto z kim przestaje, takim się staje” (całuję Cię mocno, kochany Wojtusiu, nie obrażaj się na mnie! :*) i przestałam zwracać aż taką uwagę na to, gdzie co rozkładam. Nie zdarza mi się co prawda gubić kluczy w mieszkaniu (całuski ślę buziaczki!), ale ostatnio pobijam wszelkie rekordy przyzwoitości w  gubieniu swoich rzeczy.
Z kartą do bankomatu była niezła zabawa, a że było to w ubiegły piątek, pięknie dałam się złapać na jego trzynastkowość. Pojechałam do sklepu zrobić większe zakupy. Nigdy nie sprawdzam, czy mam w portfelu kartę, a to z prostego powodu: zwyczajnie zawsze ją tam mam.
A więc zrobiłam zakupy, stoję przy kasie, kasjerka przesuwa kolejne produkty po taśmie..
“Umm, wie pani co, chyba mam mały problem…”
I dawaj sprintem do domu. Byłam pewna, że karta musiała mi wypaść z portfela i leży gdzieś w torebce, a zatem w ciągu dziesięciu minut uda mi się wrócić do sklepu i zabrać koszyk z zakupami, który zostawiłam do przechowania pani kasjerce. Ale nic z tych rzeczy. Jedna torba, druga torba, parapet.. nie ma. Miałam jeszcze jeden strzał: Wojtek. Przez ostatnie dni siedziałam w domu i zamulałam/chorowałam (niepotrzebne skreślić), a zakupy pierwszej potrzeby robił mój ukochany. Jako że fundusz inwestycyjny na zakupy spożywcze jest składowany na mojej karcie, za każdym razem zabierał ją do sklepu. I nie zawsze pamiętał, żeby mi ją oddać.
A więc dzwonię. I jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze.. “Jestem na konferencji.. co się stało?”
Przez następne kilkanaście minut, instruowana przez słuchawkę, szukałam karty w różnych, typowych dla takiej rzeczy miejscach, np. kieszeniach spodni. W końcu Wojtek postanowił opuścić zebranie na Stadionie Narodowym i ruszyć do domu na poszukiwania. W międzyczasie zaczęłam naprawdę niepokoić się zniknięciem (jedynej) karty i wolałam nawet nie myśleć, że mogłam ją zwyczajnie zgubić i co to może oznaczać (blokowanie karty w banku, wyrabianie nowej, zero dostępu do forsy przez ten czas i jak zwykle zero gotówki w portfelu). Wykorzystując ostatnie minuty przed przyjazdem Wojtka szukałam zguby na oślep w różnych dziwnych miejscach.. i.. ha! Znalazła się w przedpokoju. Hmm – byłoby równie (nie)logicznie znaleźć ją na przykład w szufladzie w garderobie. Pozostało mi więc tylko przeprosić Wojtka, który tym razem został niesłusznie posądzony o spowodowanie zagubienia.. i wrócić do Carrefoura po swoje biedne rozmrożone już mrożonki.
Kilka dni później, bo wczoraj, nastąpiło apogeum nieogarnięcia. Większość rzeczy z listy na górze została posiana właśnie wczoraj i żadna się tego dnia nie znalazła. Najbardziej martwiło mnie zniknięcie karty egzaminacyjnej. W czerwcu nie mogłam rozliczyć w dziekanacie roku, bo brakowało mi na karcie wpisu z internetowego oguna. Absurd nad absurdami i wszystko absurd. Nie potrafię pojąć, dlaczego Uniwersytet dręczy studentów koniecznością biegania do prowadzących po podpisy, skoro wszystkie oceny są w USOSie. A latanie po wpis z przedmiotu, który odbywał się na platformie internetowej, to już w ogóle bez komentarza.
Tutaj dygresja – na początku roku akademickiego pomyślałam sobie, że skoro na studiach magisterskich nie musimy mieć indeksów, to lepiej zbierać podpisy na jednym nośniku niż na dwóch- i od tej pory mam tylko kartę. Jakże wielki to był błąd!!! Na studiach licencjackich kilkanaście razy zdarzało mi się gubić indeks, ale małą niebieską książeczkę jest nieporównywalnie łatwiej znaleźć niż pojedynczą kartkę a4. Nie wspomnę już o tym, jak wygląda moja karta po roku studiów. Za każdym razem, kiedy idę do kogoś po wpis, muszę go serdecznie przepraszać za jej stan oraz tłumaczyć, jak wiele przygód ma ona za sobą. Jest tylko jeden plus- kiedy oddaję ją razem z kartami innych studentów, to zawsze łatwo mi jest ją znaleźć pośród gąszczu innych kart. Zazwyczaj wszystkie inne wyglądają jak świeżo prasowane.
Lista przygód, jakie spotkały moją nieszczęsną kartę, drastycznie wzrosła w ostatnich dniach. W zeszłym tygodniu wzięłam ostatni wpis, a prosto z uczelni pojechałam (rowerem) do sklepu rowerowego. Tam spotkałam się z Wojtkiem, który akurat odbierał swojego wypicowanego po serwisowaniu KTMa. Jako że przyjechał po rower autem, a ja miałam torbę podsiodłową pełną najróżniejszych rzeczy, co nie wpływało dobrze na estetykę i tak już biednej karty, postanowiłam oddać mu wszystko oprócz kluczy do domu. A więc wepchnęłam mu swój portfel, telefon, kartę z podpisami i inne takie. Oczywiście w domu zapomniałam, ile elementów miał ten zbiór. Dopiero wczoraj spostrzegłam, że nie mam czego oddać do dziekanatu. Ups.
Zostały trzy dni do rozliczenia czwartego roku (dziś już tylko dwa), a ja nie mam karty egzaminacyjnej. Moja koleżanka kiedyś zgubiła swoją kartę i musiała od początku zbierać wszystkie wpisy. O nie, co to to nie. Nawet jeśli w dziekanacie dali by mi dwa tygodnie – ba, choćby i dwa miesiące – na zebranie podpisów od początku, najpewniej powiedziałabym Uniwersytetowi nara. Cóż- studiowanie na UW ma naprawdę wiele zalet, lubię swoją uczelnię i nie zamieniłabym jej na żadną inną, ale proces zbierania wpisów jest gorszy niż najgorsza biurokracja. Gorszy niż stanie w kolejce w urzędach. Gorszy, bo o tyle, o ile mogę zrozumieć że urząd skarbowy, pocztowy i każdy inny dziwny twór nie musi kierować się empatią i zrozumieniem dla społeczeństwa, o tyle uczelnia nie powinna raczej marzyć o utrudnianiu komuś życia. Przetestowałam już dwugodzinne oczekiwanie w kolejce w ciasnym przedsionku do sali profesora/doktora, czekanie na prowadzącego, który raczył przyjść na wydział pół godziny po wyznaczonym czasie, a potem przez kolejne pół godziny rozmawiał przez telefon, robił sobie kawę… oraz inne dziwne rzeczy, łącznie z zupełnie normalnym, acz upierdliwym czekaniem w wielkiej kolejce po wpisy. Czasem słyszałam opowieści, jak moi koledzy i koleżanki z uczelni czekali na podpis przez pół dnia albo musieli wracać wcześniej z wakacji, żeby zdobyć podpis od profesora. Podziwiam, ale sama NIGDY bym się na coś takiego nie zdecydowała.
Nienawidzę biurokracji. Gwarantowana strata czasu, zdrowia i pozytywnego nastawienia do życia. Jeśli mam do załatwienia jakąś sprawę urzędową, najpierw dokładnie sprawdzam, czy da się ją załatwić 1. mailowo (czasem się da, choć urzędy i tak odpowiadają listownie, więc trzeba postać na poczcie- ale lepsza jedna wizyta niż dwie), 2. telefonicznie (prawie nigdy się nie da- aparaty telefoniczne stoją w urzędach chyba tylko dla ozdoby), 3. osobiście bez kolejek (czasem wystarczy trafić w dobry dzień i/lub godzinę). “Zwyczajne” załatwianie spraw bez kombinowania to wyjście absolutnie ostateczne. Tym bardziej nie rozumiem biurokracyzacji placówek, które przecież nie muszą załatwiać spraw w ten sposób, tak jak Uniwersytet. Dlaczego największa i najlepsza uczelnia w Polsce nie może pójść za przykładem uniwersytetów i politechnik z innych miast i skończyć wreszcie tę papierologię? Mój wydział jest naprawdę świetny, jest na nim pełno fantastycznych ludzi, a niektórzy z nich pracują nad fascynującymi rzeczami (to ci, którzy nie są z zakładów zajmujących się literaturą), więc niekiedy kołacze mi się po głowie, żeby zostać na polonie jeszcze na jeden etap studiów.. ale jak sobie myślę, że czekają mnie kolejne lata tego, to zaczynam mocno się wahać. Może ostatni rok studiów drugiego stopnia pozwoli mi rozwiązać tę wątpliwość i ostatecznie przeważyć szalę na którąś ze stron. Obawiam się jednak, że to nie będzie ta strona, która zachęci mnie do dalszego odwiedzania Wydziału Polonistyki- wygląda bowiem na to, że piąty rok studiów nie będzie – jak to zazwyczaj bywa – całkowicie poświęcony pisaniu magisterki, bo czeka mnie jeszcze szósty (!!!!) egzamin z literatury. (Liryka, epika) Dramat. Moje zdawanie egzaminów z historii literatury to temat na długi wpis, ale z pewnością nie mogę go opublikować zanim ukończę studia na tym wydziale.. 😉
No ale karta się znalazła. Jak to się mówi, najciemniej pod latarnią. Przerzuciłam całe mieszkanie, powyjmowałam szuflady z szafek, żeby sprawdzić czy nie wpadła gdzieś w ich czeluści.. a ona była na widoku. Co prawda była sprytnie przykryta fakturą z Gianta, którą Wojtek umieścił w tej samej okładce, ale poznałam tę niemiłosiernię wygniecioną koszulkę od swojego dokumentu. A więc trzeba będzie dalej studiować… no trudno. A było już tak blisko wolności..