Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego.

Dzieje się.
Znowu nie pisałam zbyt długo i znowu nie mogę za dużo napisać, bo doba wciąż jest za krótka. Dopiero co oddałam gotowca dla Leksykonu, a już znalazłam sobie nowe zadania, spod których nie da się wykopać. Dziś wróciłam do domu po treningu o 10 i właściwie aż do 18:30, czyli do pory wyjścia na kolejny trening, udało mi się jedynie zrobić szybką ogólnorozwojówkę i wybiegać psy. Poza tym tkwiłam przy komputerze, ogarniając jedną robotę na zmianę z drugą.



Oj, dzieje się.
Zapowiedziałam Profesorowi, promotorowi mojej przyszłej magisterki (a jest nim nie byle kto!), że w czasie wakacji będę pisać maile z pomysłami do pracy i ogólnie opisywać, jak mi idzie. Ehę. Nie napisałam ani jednej wiadomości. Przyczyna jest prosta- magisterka, choć wcale nie jest na końcu listy ‘koniecznych do zrobienia’, nie ma na razie prawa głosu. Jest mi okropnie głupio, zwłaszcza że profesor raczej nie należy do osób, które będą nękać magistranta i wystawać mu pod oknem (czym groziła profesor prowadząca moje seminarium magisterskie), nawet jeśli sprawa stanie się paląca.
No ale nic to. Nie takie rzeczy się robiło. Temat mojej przyszłej pracy dyplomowej jest naprawdę fascynujący i na pewno nie będę miała problemu, żeby wejść w ten świat i pisać jak szalona. Nie mogę się doczekać.
Ale teraz dzieje się za dużo!
Ostatni tydzień spędziłam na Wielkim Zamulaniu. Dopadła mnie niezwykła niemoc. Nadchodziła powoli: niby trenowałam, ale nie mogłam z siebie wykrzesać nic wielkiego, a na spokojnych rozbieganiach moje tętno skakało jak szalone. Nie miałam na nic ochoty. Potem nastąpiło uderzenie, ogarniając moje gardło, głowę, zatoki i system wolicjonalny. Podobno wirus, jak stwierdziła pani doktor.
Nie lubię takiego nie-wiadomo-czego. Jak trzaśnie mnie grypa (tfu tfu!), to wiem, co mi się stało i że muszę to przeleżeć. A kiedy łapie mnie taka wszechniemoc to nie wiem czy to choroba, czy zmęczenie, czy może jakaś poważniejsza awaria systemu motywacji. Nie lubię nie rozumieć, co się ze mną dzieje, bo wtedy robię dziwne rzeczy, na przykład próbuję rozbiegać grypę (i co się nacierpię, to moje).
Niestety, kiedy nie trenuję, to także nie śpię. Kiedy jestem w mocnym cyklu treningowym, działam między 5 rano a 21-22, a potem padam na twarz jak małe dziecko. Jednak kiedy w ciągu dnia nie spotyka mnie żadna porządna aktywność, nie myślę nawet o położeniu się do łóżka. A więc przez cały tydzień chodziłam spać około pierwszej w nocy, kładąc się tylko z przyzwoitości. Za to rano nie byłam taka rześka i budziłam się około 8:30, co – muszę przyznać – jest jak na mnie nienormalne. I tak dzień po dniu, dzień po dniu, tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro..
Kiedy zamulałam fizycznie, miałam dużo czasu na rozmyślanie i rozkminianie. Obejrzałam pół YouTube’a i urodziły się w mojej głowie nowe wspaniałe pomysły, które postanowiłam niezwłocznie zacząć realizować. Na szczęście mam obok siebie drugą gorącą głowę, która ma czasem takie idee, że klękajcie narody. Nic tylko działać! Myślę, że nasza komitywa w końcu zawojuje świat 🙂 Ale nie ma nic za darmo, więc walczymy, żeby poukładać odpowiednio wszystkie okoliczności, aby wysłały nam dobrą karmę i pozwoliły nam wdrożyć nasz plan.
Powoli wracam do normalnego trybu życia. Dzisiaj wreszcie sprawdziłam i przekonałam się, niestety!, że o 5:30 w połowie września jest całkiem ciemno. To przykre odkrycie, niemniej.. nie wiem dlaczego, ale taka aura – świt, chłodno, szaro-buro – kojarzy mi się głównie z długimi biegowymi treningami. Jezu, jak mi do nich tęskno. Jezu, i jak daleko. Niestety (?), w tym momencie już wszystko zależy ode mnie.
Bardzo długo wydawało mi się, że wystarczy wziąć sprawy w swoje ręce, ale okazało się, że nie jest to takie proste. Przykro jest się przekonać, że mechanizmy, jakimi operuje organizm są silniejsze niż wola i chęć. Przykro jest wiedzieć, że być może nigdy te dwa centra nie dojdą do całkowitego porozumienia. Ale tego tak naprawdę nie wie nikt. A teraz jestem prawie pewna, że mogę działać według głowy- tylko trzeba ją z powrotem zawołać- żeby wiedziała, że już może obejmować dowodzenie.
Jutro podobno biegam, więc całkiem prawdopodobne jest, że dzisiejszy dobry humor szybko zostanie zastąpiony wielkim dołem. W Grzybnie biegało mi się całkiem dobrze, a tu znowu coś mi nie gra. Ech, mam nadzieję, że kiedyś ta walka się skończy, a rezultat będzie na moją korzyść.
W tym momencie jestem jeszcze dobrej myśli, bo dziś oficjalnie rozpoczęłam nowy sezon pływacki z WMT. Przez cały sierpień i dwa tygodnie września pływałam w basenie trzy razy. I osiem razy w jeziorze. Nie jest to imponujący wynik, prawda? Obawiałam się, że przez tę przerwę zapomnę jak się pływa i cofnę się w basenowym rozwoju. Na szczęście było całkiem nieźle. Nasi trenerzy naprawdę mają głowy na karku i ustalają cykl treningowy tak, żeby nikogo nie zabić (ale też żeby nie było zbyt łatwo). Poranny trening na długim basenie poświęcony był doskonaleniu grzbietu, a wieczorem na Polonii zapodano nam milion ćwiczeń technicznych na wszystkie style. Po pierwszym pływaniu wiedziałam już, że przez cały wrzesień nie muszę obawiać się katorżniczych interwałów, więc szłam na trening całkiem spokojna. I hmm, cóż, było przyjemnie, a jakże! Wypiłam tylko pół basenu, kilka razy się podtopiłam, zakrztusiłam, przykopałam z całej siły małym palcem w twardą, plastikową linę, spaliłam także mięśnie brzucha i dostałam kopniaka w nadgarstek od żabkarza. Żyć nie umierać. Strasznie mi tego było trzeba. Jest kilka rzeczy, które wybitnie poprawiają mi humor i nastawienie do rzeczywistości i każda z tych rzeczy zaczyna się słowem “trening”. Do satysfakcjonujących treningów biegowych jeszcze długa droga, rowerowe są obarczone samotnością długodystansowca (bardzo twórczy umysłowo czas), natomiast pływanie wśród ludzi po prostu niesamowicie mnie kręci i bawi. Moje zmęczenie jest zatem odwrotnie proporcjonalne do liczby jednostek treningowych. Ech, jak ja to lubię.
Na koniec jeszcze wkleję ultrapozytywny link, który pewnie już widziała połowa świata- ale tym, którzy nie widzieli, bardzo (!!!!) polecam. Freaky like me. Jak mówi lis?