Something went terribly wrong

Nie tak sobie wyobrażałam spędzanie (prawdopodobnie ostatnich) pięknych dni wakacji. Powinnam teraz wyjeżdżać na rowerze setki kilometrów, cieszyć się możliwością trenowania i tak dalej. Niestety, nie tym razem.

Ewidentnie coś jest nie tak. Już w Grzybnie niepokoiło mnie, że trenuję mniej niż przed wyjazdem, a nie czuję się mniej zmęczona. Nie było jednak tragicznie. Zaczęło mi się nawet nieźle biegać, a to już nie lada wydarzenie. Jednak zdarzały mi się dni totalnej niemocy, która nie wiadomo skąd się brała. Przez połowę pobytu w Grzybnie nie mogłam spać wieczorami, nie mogłam też wstać rano o swojej zwyczajnej porze.
Jednak od powrotu do Warszawy jest już zdecydowanie niedobrze i już od tygodnia się tak bujam. Coś tam rzeźbię, ale nic wyrzeźbić nie mogę. Trenuję, ale nie dopuszczam do siebie żadnych mocnych bodźców. Nawet te zwyczajne jakoś bardziej mnie bolą. Przedwczoraj czułam się jakby grypowo, wczoraj było lepiej, a dzisiaj.. to samo, a właściwie gorzej niż dwa dni temu. Niby nic konkretnego, ale boli mnie głowa, boli mnie wszystko po trochu, jest mi źle, smutno i niedobrze. Jak siedzę przy kompie, wydaje mi się że zaraz wstanę i ruszę na podbój świata, ale jak tylko wstaję, uświadamiam sobie, że raczej chyba nie. Wczorajsze i dzisiejsze bieganie potwierdziło, że to nie jest tylko sprawa psychiczna, bo nagle zaczęłam biegać gorzej niż przed wyjazdem na wieś. A jestem przecież po miesięcznym okresie treningowym, gdzie zwiększyłam objętość biegową i latałam głównie po górzystych, krossowych ścieżkach.



Wypożyczyłam siodło FI:ZIKa do testowania i miałam je dzisiaj wypróbować. Warunki są idealne: ciepło jak w lipcu, świeci słońce, jest pięknie. Tylko co z tego. Niemoc, osłab, zero mocy i energii. Nie wiem co się stało. Grypa? Przeziębienie? Trochę mi to pasuje, ale nie do końca, choć przebieg przedpołudnia całkiem wpisuje się w ten schemat (“Weź się uspokój. zawsze płaczesz jak jesteś chora?” “…NO!”). Przetrenowanie? Nie no, błagam.. To by było żałosne, żeby przetrenować się, biegając 50 km tygodniowo.

Nie rozumiem, a muszę zrozumieć. Jestem stuprocentową frustracją. Jak nic się nie poprawi, a nadal nie pojawią mi się żadne konkretne objawy, podsuwające na myśl na przykład zapalenie gardła, pójdę zrobić sobie morfologię. Ale znając życie jak zwykle wszystko tam będzie w porządku..

Ech, naprawdę mam tego dosyć i nie mam już siły na użeranie się ze swoimi słabościami. Dzisiaj odbył się kolejny triathlon, na który się zgłosiłam i wycofałam w ostatniej chwili. Co więcej, za tydzień jest jeszcze jeden taki. Jeśli nigdzie nie pobiegnę do grudnia to będzie znaczyło, że dobiłam do dwóch lat bez jednego startu w zawodach. Czyż nie jestem symbolem fatalizy? To nie jest pytanie retoryczne, naprawdę potrzebuję to wiedzieć.

Próbuję napisać coś pozytywnego na zakończenie, ale coś nie mogę. Pojechaliśmy dzisiaj szukać dla mnie komputera, bo skończyła mi się cierpliwość do Vaio, a potrzebuję narzędzia do pracy. Ruszyliśmy w stronę Komputronika w Złotych Tarasach. Nic ciekawego, a ponadto wszystko z Windowsem 8. Pojechaliśmy więc do Sadyby. Komputronik zlikwidowany. W desperacji zaciągnęłam Wojtka jeszcze do Galerii Mokotów, a tam.. powtórka z rozrywki. “Wkrótce otwarcie w nowej lokalizacji”  %^**&*(^!!! A więc nici z kompa. Jedyne co dobre to to, że pochodziłam po mieście zamiast leżeć na kanapie w rozpaczy. Eeeeeeeeech.

Możliwość komentowania została wyłączona.