PROJEKT GRZYBNO 2013: dzień 13: bomba wybrała.. czyli śmierć w męczarniach

Echm, no cóż… Zaliczyłam nieprzeciętny zgon.

Treningowo dzień naprawdę się udał, ale co się przy tym wycierpiałam, to moje.

Niestety znowu nie udało mi się wyspać w nocy. Wojtek jest przyzwyczajony, że zasypia przy telewizorze, ja za to słabo śpię, jak coś nade mną brzęczy (chyba że to samochody z krajowej siódemki, które mam na codzień i do nich przywykłam), więc próbujemy tutaj dojść do kompromisu. Wczoraj wpadłam z tym jak śliwka w kompot, bo przystałam na oglądanie filmu do snu, a w moim przypadku to zawsze kończy się zaśnięciem w ciągu pierwszych 12 minut od włączenia tegoż. Przez kilka godzin zasypiałam i budziłam się, pytając Wojtka z nadzieją, czy już śpi, i będąc gotowa na tygrysi skok przez całą szerokość łóżka w celu wyłączenia brzęczącego komputera w razie nieotrzymania odpowiedzi. Doraźnym rozwiązaniem okazała się próba zaśnięcia z głową pod wielką poduszką, ale długo tak nie wyrobiłam, więc…
Wstałam sobie spokojnie rano (budzik o 5:30 mnie obudził, ale nie przekonał, więc wywlokłam się z pieleszy pół godziny później), ogarnęłam się, kilkanaście razy przepuściłam Smoczka przez slalom i wyfrisbowałam Rastę. Następnie obudziłam Wojtka i w czasie, gdy on wstawał i się zbierał, ja wyległam na koc do ogrodu, aby czynić swą powinność (czyli planki i rozciąganie).



O ósmej wyszliśmy na trening zakładkowy: 5 km biegu nad jezioro, ubranie się w piankę i pływanie, a następnie powrót do domu tą samą drogą. Wstępny plan był taki, że w stronę nad Jezioro Białe Wojtek jedzie na rowerze, a ja biegnę, a w drodze powrotnej zamieniamy się miejscami. Od samego rana jednak planowałam zostawić Wojtka w roli rowerzysty-serwisowca (z wielkim plecakiem Huuba i moją pianeczką w środku), a kiedy doszło co do czego (czyli już nad jeziorem), Wojtek przestał się przed tym wzbraniać i pozwolił mi dwa razy biec.

No i było tak:
Piątka nad jezioro była całkiem komfortowa, choć odczucie sympatycznego biegu było odwrotnie proporcjonalne do upływającego czasu. Obecność roweru w magiczny sposób podkręca tempo, a jako że nie wzięłam pulsometru, nie miałam ochoty się tym nawet martwić. Chwilami Garmin chyba nieco mnie przeceniał, bo pokazywał tempo ok. 4:10’/km. Do Białego dobiłam ze średnim tempem 5:22, czyli żal i łzy, biorąc pod uwagę, że to nie był spokojny trucht (choć też nie tempo – pardon – startowe), AAAALE… szybka kalkulacja uświadomiła mi, że może (może) nie jest aż tak źle. Bezpośrednio przed przyjazdem do Grzybna biegałam luźne rozbiegania w tempie około 5:40 (Boże, jakie to jest wszystko uwłaczające, co ja piszę i że się do tego w ogóle przyznaję…), a pierwsze treningi tutaj zbiły tempo o dobre 40 sekund przy takiej samej intensywności. Szwajcaria Kaszubska jest obszarem, na którym próżno szukać płaskiego terenu- dość dołujące, ale w dłuższej perspektywie mam nadzieję że zaprocentuje.

Nad jeziorem wskoczyłam w piankę- choć gdyby nie była o dwa rozmiary za duża to z pewnością nie mogłabym powiedzieć, że w nią ‘wskoczyłam’. Śmiem twierdzić, że idzie mi to nieco szybciej i sprawniej niż ludziom z podobnym do mojego doświadczeniem w tej kwestii (choć i tak o połowę za wolno), ale powód jest prozaiczny: moja Orca jest “jak po starszym bracie”. Z tego samego powodu zdejmuję ją wolniej niż przeciętny człowiek. Treningowo spoko, startowo fatalnie, ale poważne starty na razie mi nie grożą…

Zdj%C4%99cie 6 %282013 08 16 20 55%29

Dzisiaj Jezioro Białe było zupełnie puste, chłodne (przez pierwsze 100m płynięcia) i dość niespokojne (wicher!). Jak zwykle pływałam sobie po swojej “pętli”, czyli od żółtej bojki do wysokości najdalszego drzewa na brzegu i z powrotem. Na “trasie” miałam jedną wolno pływającą (i wstrętną) roślinę- nie muszę chyba mówić, że udało mi się wpłynąć centralnie w nią, co zdecydowanie pozbawiło mnie dobrego nastroju 😉 Do tego musiałam uważać, żeby nie wypłynąć ani kawałeczka za w/w bojkę, bo tam zaczynało się widoczne dno, a ja nienawidzę widzieć tego, co jest pode mną (bo wszystko jest potencjalnym potworem). Gdybym tylko nie pływała w tym jeziorze sama, zrobiłabym dużo więcej okrążeń (wylazłam po kilometrze), ale.. no cóż: nie boję się że złapie mnie skurcz (w końcu z niejednym skurczem się pływało), nie boję się że utonę (co mam tonąć), nie boję się także, że opiję się wodą (wypicie wody z basenu przy Inflanckiej jest znacznie gorsze, a się zdarza), ale nie cierpię, nie znoszę, nienawidzę, po prostu zimne ciary mnie przechodzą jak sobie myślę, że zaraz coś się o mnie otrze, wpłynie na mnie, smyrnie mnie po stopie (tudzież twarzy) albo wyłoni się z głębin prosto na mnie. Nie ma po prostu opcji, żebym o tym nie myślała- chyba że nie pływam sama. Ciekawe, co będzie dla mnie gorsze: pływanie solo, ale z potworami, czy ‘młóćka’ pomiędzy zawodnikami w ferworze walki 🙂

Zdj%25C4%2599cie 2 %25282013 08 16 20 53%2529

Powrót biegiem do domu był znacznie wolniejszy niż droga nad jezioro (5:44/km), a to za sprawą dwóch kwestii: po pierwsze- biegłam na pływanie trochę szybciej niż zwykle i ‘puszczałam hamulce’ na zbiegach, a mojej nodze nie do końca się to podoba (nadal nie rozumiem o co jej chodzi). Zaczynając (i kończąc) bieg do domu czułam wyraźny dyskomfort między łydką a piszczelem. Po drugie: Wielki Wąwóz. Robiąc tu rozbiegania mam każdy kilometr poniżej 6 minut (też mi wyczyn, kurde…) oprócz ostatniego, który psuje mi tempo do ok. 6:30 (nie spieszę się specjalnie pod tę górę).

Z porannego treningu wróciłam jednakże z nową porcją depresji, która po raz kolejny naszła mnie z powodu mojej fantastycznej inaczej formy biegowej. W planie na dzisiejszy dzień miałam jeszcze jazdę szosową, więc odpoczęłam półtorej godziny i ruszyłam w trasę.

Och mój Jezu…
Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej, jadąc dystans 60 km, tak strasznie cierpiałam od dziesiątego kilometra. W Warszawie taką traskę robię na śniadanie, a to.. to był zdecydowanie trening wytrzymałościowy typu “chyba nie wytrzymam”. Miałam do przejechania cztery proste (po ok. 14 km) i dojazd z Grzybna i z powrotem. Już po pierwszej było mi strasznie źle, po drugiej konałam, po trzeciej chciało mi się wyć, a po czwartej dojechałam z Kartuz chyba siłą woli. Pierwszy etap był najwolniejszy, bo najbardziej uważałam na zjazdach. Kiedy dotarło do mnie, że nie mam w ogóle siły i mocy na pokonywanie podjazdów (raczej dojeżdżałam do nich ze złudną nadzieją, że wtoczę się na górę siłą rozpędu), zaczęłam rozpędzać się na drodze w dół. I tak chciałam już umrzeć, więc było mi coraz bardziej wszystko jedno, czy coś za mną jedzie.
Wiatr wiał tak mocno i podle, że kiedy dojeżdżałam drogą podporządkowaną do skrzyżowania, w ogóle nie słyszałam, czy coś jedzie. Tak okropnie mi się jechało, że na jednej z zawrotek sprawdziłam nawet, czy nie mam zaciśniętego na obręczy hamulca, bo nie chciało mi się wierzyć, żeby ta beznadziejność wzięła się z niczego. Wszystko mnie bolało, wszystko przeszkadzało, umęczały zakwasy w plecach, zmęczenie fizyczne i psychiczne dawało o sobie znaki. Na trzeciej prostej myślałam już tylko o tym, że to się na pewno kiedyś skończy, a resztę dnia spędzę leżąc nieruchomo na kocu.

W sumie wiele się nie pomyliłam, bo po powrocie do domu i pożarciu ryżu z fasolą (Wojtek ugotował sobie ryżu jak dla zastępu wojska, więc załapałam się na dobry ryżyk wujka Bensa) poszłam “chwilę się zdrzemnąć”. Padłam jak martwa i spałam od 16 do 18:15. Obudziłam się jakby był środek nocy i wcale nie chciało mi się wstawać, ale resztkami sił wytoczyłam się z łóżka. Ale na niedługo, bo coś czuję, że lada chwila do niego wrócę..

A więc po dwóch tygodniach trenowania tutaj wreszcie wypiłam super regenerator Inkospora- niesamowite! Jestem (niestety) histeryczną przeciwniczką suplementów i zasadniczo nie biorę nic oprócz pysznego bcaa, które wsypuję sobie do bidonu z wodą na treningi rowerowe. W kuchni stoi też między innymi białko Olimpu, ale nie pamiętam, kiedy je ostatnio pożerałam. Dobrze by było kiedyś zmienić swoje nastawienie do supli (choć może bez przesady, żeby nie przegiąć w drugą stronę), ale niestety w mojej głowie nadal panuje przekonanie, że za lekko trenuję, żeby tak sobie dogadzać.

Ewidentnie czuję się dzisiaj jak potrzaskana i nawet odpuściłam młodemu borderowi drugą sesję agilitowania, którą planowałam od rana. Nie jest z tego powodu zachwycony, ale postaram się mu to jutro wynagrodzić (o ile się nie okaże, że mam jakąś grypę albo inne coś, bo aż takie uczucie czołowego zderzenia z ciężarówką nie zdarza mi się często). Tymczasem chyba pora już spać…