PROJEKT GRZYBNO 2013: dzień 12: kwiecień plecień

Tak właśnie. Przedwczoraj mieliśmy luty, wczoraj kwiecień-plecień: słońce i ciepło przeplatały się z chłodem i porywistym wiatrem. A ja znowu mam opóźnienie z notką, bo ponownie nie starczyło mi czasu na ogarnięcie wszystkiego. Ale nadrabiam czym prędzej.

Pod względem treningów wczorajszy dzień był dość spokojny, ale OK. Rano króciutkie 5 km biegu (tempo biegania w Grzybnie zaczyna zbliżać się do tego, jakim biegam wybiegania po płaskim w Rezerwacie Jeziorka Czerniakowskiego- a to ci dopiero! Oby tak dalej…). Wyszłam przed dom i zostałam powitana deszczem, a to oznacza, że tym bieganiem pożegnałam swoje ostatnie suche ubrania. Bardzo niedobrze, bo większość ciuchów wyprałam kilka dni temu i jeszcze nie było im dane wyschnąć.. Lato ma kiepską siłę przebicia, kiedy jesień staje z nią w konkury..



Zaliczyłam też rozszerzony zestaw planków z ćwiczeniami na korpus i rozciąganiem, a w południe ruszyliśmy na rowery. Tym razem wybrałam ‘górala’, bo pogoda nie mogła się określić i myślałam, że znowu będzie padać (co oznaczałoby ponowną konieczność ewakuacji i w efekcie skrócenia treningu). Pojechaliśmy w stronę Chwaszczyna, ale (jak zwykle) się zgubiliśmy i trasa nam się nieco skurczyła. Wracając niechcąco odkryliśmy dalszą część szlaku, którą chcieliśmy atakować, ale to znaczyło jedynie, że jeszcze raz się zgubiliśmy. Po zawrotce dojechaliśmy już bez problemów do domu, zahaczając (też jak zwykle) o piękne widoki.. i dużo małych koników :))

f3f4393205a811e398b222000aa80313 7

Bordery dostąpiły wczoraj aż dwóch treningów. Właściwie to Smok zrobił dwie porządne sesje, a Rasta jedną (poranną), a cały pozostały dzień biegała za piłkami- też dobrze. Rano pieski pobiegały sekwencje na hopkach:

Niestety Smok wali w tyczki jak dziki wilk (jedną już złamał). Jak już pisałam, nie traktuje ich w ogóle jako przeszkodę i przerzuca się przez nie zamiast je przeskakiwać. Zaczyna to przybierać absurdalne rozmiary, bo jedną sekwencję robimy 6 razy, gdyż wcześniej za każdym razem leci jakaś tyczka. Czasem jest to moja wina, bo macham łapami jak durna i ogólnie zachowuję się jak pokrak, ale czasem nie poczuwam się ani trochę do spowodowania zrzutki- a to już gorzej. Za każdym razem staram się go zawracać, ale nawet na filmiku widać, że nie zawsze udaje mi się w porę ogarnąć temat. Trzeba więc podjąć radykalne kroki, a więc te sekwencje jumpingowe na filmiku są ostatnimi, jakie z nim biegałam na jakiś czas. Teraz będziemy męczyć pojedyncze hopki, a ciąg więcej niż dwóch przeszkód zobaczy tylko na ćwiczeniach set point. Szkoda, że akurat w takim  momencie, kiedy mam pod domem tor i mam okazję pobiegać z NaFalowcami, ale trudno- jeśli teraz tego nie zacznę prostować, to później będzie tylko gorzej.
Druga Smocza sesja agilitowa była ćwiczeniem slalomu i set pointów. Slalom OK, choć dwa razy wylazł przed ostatnią tyczką, czego w poprzednich sesjach nie robił, a raz nie wszedł (co może mu się zdarzyć, bo było pod kątem, a kąty dopiero zaczynamy wprowadzać). Później set pointy, które- wbrew moim obawom po tym, co zobaczyłam na pierwszej sesji- pięknie już ogarnia. Mam nadzieję, że to zaprocentuje w jakości jego wysyłania się naprzód i pewności siebie na torze.

Wieczorem chciałam wskoczyć jeszcze do jeziora, ale dzień okazał się za krótki.. Może i dobrze, bo było naprawdę zimno. Dzisiaj też jest zimno i wolę nie myśleć o tym, że zaraz wybieram się.. no właśnie- popływać w jeziorze 😉 Cóż, trzeba korzystać z uroków bycia na wsi… brrrr.