Narząd nieużywany zanika

Obiecałam sobie, że jak już stanę się licencjonowaną polonistką i będę miała spokój z uczelnią, to będę pisać tu regularnie. I co się okazało? WSTYD, wielkimi literami WSTYD i to z wykrzyknikiem – już prawie dwa miesiące po ostatnim egzaminie, a na blogu nadal tylko stare notki pokryte kurzem i pajęczynami.

Z obawy przed staniem się żywym przykładem na potwierdzenie tezy Lamarcka postanowiłam reaktywować blog. Co za dużo wakacji to niezdrowo, a jedna z moich przyjaciółek już zauważyła, że niebezpiecznie wyjaśniały mi włosy. Najwyższy czas siłę mózgu przeciwstawić sile muskuł ;-)))



Całą wieczność nie pisałam, bo ponad rok. Nie to, że nie miałam o czym pisać – bynajmniej! Nawet wręcz przeciwnie – wydawało mi się, że moje wpisy nie są zbyt ciekawe, bo grono odbiorców jest szerokie, ale.. dla każdej notki inne. Jak napiszę o psach, to ‘niezwierzęcy’ czytelnicy się zanudzą. O bieganiu, rowerze, pływaniu i innych harcach chcą czytać tylko ci, którzy są tym osobiście zainteresowani. Specjalistyczny blog o językowych absurdach to coś dla mnie, ale gdzie wtedy będę pisać o psach, rowerach i reszcie swoich zboczeń..?!
Najłatwiej byłoby się rozdwoić albo rozpiętnaściorzyć. Tej umiejętności jeszcze nie posiadłam, a na liście życiowych celów ogarnięcie skilla bilokacji jest na tak odległej pozycji, że nie starczy mi na to życia (stworzenie mikstury długowieczności jest jeszcze dalej, peszek). Nie ma rady, trzeba pisać 🙂

Nowa notka już dzisiaj. No, najpóźniej jutro.. Obiecuję, że tematyka będzie w miarę uniwersalna i każdemu bliska. Chętnie objawiłabym ją światu już zaraz, ale za oknem świeci słońce, a ja jeszcze nie zrobiłam swojego treningu na basenie. Jednak zanim wyjdę… drobna refleksja a propos basenu i nie tylko.
Dopiero co wróciliśmy z dwutygodniowych wakacji na wsi w Grzybnie. Karta BenefitSystem (dla niewtajemniczonych: coś w rodzaju ogólnopolskiego karnetu na baseny, siłownie, sauny itp.) to dobro w czystej postaci, ale cóż z tego, gdy mieszka się na tak zwanym wygwizdowie. Udało nam się raz wpaść na siłownię w Kartuzach (już rozumiem, dlaczego w tym mieście nie ma dresów ani pakerów), do gdańskiego Calypso, odwiedzić hotelowy basen w Gdańsku i sopocki Aquapark. Nie sposób jednak codziennie jeździć po 20-30 km na pływalnię, żeby zaspokoić palącą potrzebę opanowywania kraula. Nie ma jednak tego złego, bo w Grzybnie wystarczyło dziesięć minut w samochodzie, żeby znaleźć się nad Jeziorem Białym. Trening w wodzie otwartej to jest to!!! Nie ma chloru, ścian ani hałasu. Jest tylko zieloność i od czasu do czasu jakiś wodny potwór 🙂 Wypłynięcie na środek jeziora to prawdziwa lekcja szacunku dla sił przyrody. Nie wiesz co jest przed tobą, bo w najlepszym wypadku widzisz tylko swoją wyciągniętą rękę. Co pod tobą… możesz się tylko domyślać (i modlić się, żebyś nie musiał tego poznać organoleptycznie). Jak zmarzniesz i poczujesz zmęczenie, będąc kilometr od brzegu, to… to masz problem. Znajdując się na środku jeziora czujesz się gościem u tych wszystkich żyjątek, wobec których teoretycznie jesteśmy więksi.
Podoba mi się to.
Co prawda w niedzielę, stojąc nad jeziorem w piance do pływania, trzęsąc się z zimna i ubolewając z powodu obrzydliwego deszczu marzyłam sobie o nadchodzących odwiedzinach na ciepłym i zupełnie komfortowym basenie, to jednak wiem, że szybko zatęsknię za zielonym, pełnym prądów i fal jeziorem… tak samo jak za innymi przyjemnościami, które oferuje przebywanie na wsi. Ale o tym już przy kolejnej okazji, bo znowu z krótkiej noteczki robi się rozlazłe nocisko. A potem będę narzekać, że nikt tego nie czyta 🙂