Jeszcze trochę radostek.

Cóż, zgoda, jestem trochę walnięta. Ale znowu muszę to napisać – dzisiejszy dzień był/jest tak fajny, że do pełni szczęścia brakuje mi tylko pilota, który by tę dobę zatrzymał. No, w sumie nie pogardziłabym też słońcem świecącym od 6 do 21, ale już nie bądźmy drobiazgowi… Jaram się życiem, no. W sumie to dobrze, choć jeśli wziąć pod uwagę, że skrajności podobno są złe, to już nie tak dobrze. Rozkminę jednak zostawmy i przejdźmy do bardziej przyziemnych spraw.

Pisałam niedawno, że w związku z przełożeniem egzaminu z poetyki mam plan, aby się do niego powoli, acz systematycznie i porządnie uczyć. Jestem z siebie dumna, idzie mi to doskonale.

…..
[ przerwa na przetarzanie się po podłodze w konwulsjach śmiechu, zrywanie boków, rozpuk i inne takie ]
….



TA.

Uświadomiłam sobie ostatnio, że ten egzamin może mi się przytrafić już za tydzień, a ja nadal nic nie wiem. No ale co ja zrobię, że cały świat sprzysiągł się przeciwko mojemu uczeniu się? Dzisiaj uczyłam się dokładnie 17 minut; tyle czasu spędziłam na wygodnym leżaku w saunie, odpoczywając pomiędzy wejściami do tejże.
Nie żartuję. Niektórzy uczą się w bibliotece, ja się uczę na siłowni. Nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna. Będąc uczennicą podstawówki czy gimnazjum, doprowadzałam mamę do wścieklizny, kiedy uczyłam się przy niej i jednocześnie tupałam, bujałam się na krześle, stukałam albo coś gniotłam/żułam. Mogę więc tylko gorzko stwierdzić: to się pogłębia. Myślałam, że już nie będzie gorzej, niż było w klasie maturalnej, gdy mogłam zasiąść do nauki tylko wtedy, kiedy wybiegałam siebie i psa na treningu albo bardzo długim spacerze, wysprzątałam dom i tak dalej i tak dalej. Treść prezentacji maturalnej nagrałam sobie na mp3 i ruszałam z psem z buta nad morze – to było moje przygotowanie do ustnego polskiego. Nie mogę powiedzieć, żeby nie przyniosło to spodziewanego efektu. Może coś w tym jest i ta taktyka nie jest taka najgorsza. Sportowcy mówią, że odpoczynek i odnowa biologiczna jest tak samo ważna, a nawet ważniejsza niż sam trening (mnie akurat bardzo trudno jest wprowadzić to w życie, lecz nie twierdzę bynajmniej, że nie mają oni racji). Uznajmy więc, że przerwa w nauce jest równie istotna, co sama nauka.
Yyyy. Dobra, coś mi nie wyszło. Zostawmy tę kwestię do chwili, kiedy już zdam ten egzamin, ok? ;)))

Na razie moja średnia wynosi 4.875. Ale nie obawiam się, oj nie – przyjdą jeszcze dwa egzaminy, a wtedy sromotnie runie i mam tylko nadzieję, że zatrzyma się na jakimś godnym poziomie. Albo konkretniej – będę usatysfakcjonowana, jak zdam tę poetykę.

Kujon ze mnie naprawdę przedni. O tyle, o ile mogę czuć się usprawiedliwiona, jeśli chodzi o wtorek (zajęcia od rana, wet z psem, korki, trening) i pół czwartku, tak reszta tygodnia.. ech. A nawet wielkie ech. Nie próżnowałam, oj nie,ale trzymałam się jak najdalej od nauki. Ba, to mało powiedziane – robiłam wszystko, żeby tylko się nie uczyć. Kurczę, gdyby moje przygotowywanie się do egzaminu polegałoby na rozwiązywaniu zadań, to życie byłoby dużo prostsze, ale zważywszy na to, że jest to raczej czytanie i przyswajanie materiału – klęska. Nie da się tego zrobić, bo nagle okazuje się, że mam jeszcze dwieście tysięcy rzeczy do zrobienia. Fatalność mojego położenia pogłębia jeszcze fakt, że większość zagadnień mam na komputerze, a to oznacza, że zanim otworzę plik z poetyką, muszę przejrzeć wszystkie ważne strony i fora, czasem na coś odpisać, a jak już to zrobię, to niestety, ale czas przeznaczony na bezczynne siedzenie przy kompie mija bezpowrotnie.

W ostatniej notce wyraziłam wdzięczność w stosunku do panującej na zewnątrz aury za to, że nie przyniosła nam śniegu. Nie pozdrawiam cię więc dzisiaj, auro niedroga. I nie napiszę, że tym razem pozostaje mi się cieszyć, że dobrze chociaż, iż nie ma turbomrozu. Już wiem, czym to grozi.
Śliczniutki, błyszczący śnieżek przykrył chodniki grubą warstwą i znowu jest obrzydliwie. Dzisiaj zaliczyłam 10 km biegu w tymże śnieżku-sreżku i prawie wybuchłam z frustracji. Nienawidzę biec i czuć, że biegnę w miejscu, bo ślizgam się i zapadam co krok. Szczególnie nie polecam wbiegania na Agrykolę po śniegu. 
Nie zmienia to jednak faktu, że bieżek był jak zwykle milutki i słodziutki. Odkąd pożegnałam grypsko, jaram się bieganiem jeszcze bardziej, niż wcześniej. Co trening uświadamiam sobie, że jest to właśnie to, co chcę robić.
W zeszły wtorek pisałam o swojej obawie wobec środowego treningu – 15 km w piętnastostopniowym mrozie. Byłam twartka, a nie miętka, i wykonałam ten bieg na zewnątrz, gdyż myśl o duszeniu się na bieżni elektrycznej przez tyle czasu była zbyt bolesna. Było całkiem fajnie, oprócz tego, że moje stopy odzyskały czucie dopiero po około sześciu kilometrach. Można się było tego spodziewać, rzecz jasna. Poza tym (wcale nie tak drobnym) mankamentem muszę stwierdzić, że starcie z Dziadkiem Mrozem uważam za wygrane – jeden zero dla mnie. Mogłam oddychać – to raz, nie zamarzł mi nos – to dwa, a trzy – dłonie też przetrwały. A satysfakcja z tego, że wszystkim wokół jest zimno, a ja sobie kicam w sweterku i wiatroodpornej kurteczce, była ogromna.

A propos kurteczki, Wojtek śmiał się ostatnio śmiać z mojego profesjonalnego stroju biegacza. Nie mogłam się nawet na niego obrazić, bo ma stuprocentową rację. Jestem jedną wielką imprezą składkową. Czapka – zagarnięta Rodzicielowi (tak, temu płci męskiej), kominiarka (35 zł), sweterek (zrobiony przez Rodzicielkę na drutach – niezbyt mądre, żeby biegać w czymś takim, ale wolę to niż bluzę z racji istnienia kołnierza), kurtka wiatroodporna (prezent od BATowców), bluzka kompresyjna (od świętego Mikołaja Wojtka) albo koszulka do biegania (również prezent od BATowców). Dół – stare, pocerowane i wyciągnięte leginsy + (hit!) krótkie leginsy, które dostałam od Sylwii, gdy pozbywała się starych ciuchów z dzieciństwa. Jeszcze tylko skarpetki (od babci) i możemy przejść do sedna, czyli do najbardziej burżujskiego elementu wyposażenia: buty do biegania za 200 złotych, kupione w outlecie 😀 Tłumy szaleją! Jestem biegnącym banknotem!
To tak pół-żartem, a pół-serio –  jestem żywym dowodem na to, że podobnie jak zdjęcia robi fotograf, a nie aparat, tak biega człowiek, a nie jego gadżety. Nie jestem wybitnym sportowcem, utalentowaną gazelą ani polskim Haile Gebrselassie, więc przykład jest oczywiście mocno przesadzony, ale robię w tygodniu 40-50 kilometrów, a więc można przyjąć, że jestem osobnikiem trenującym regularnie i nie tak znowu najmniej. Do czego jednak zmierzam: wielu z niedzielnych biegaczy, mistrzów rekreacji, jest święcie przekonana, że nie może wyjść na trening bez pulsometru, kompresyjnych spodni, nieprzemakalnych butów i oddychających skarpetek. Dla chcącego nic trudnego!

I znowu piszę przydługą notkę na bloga, zamiast zająć się czymś konstruktywnym (bo założmy, że tak można nazwać ogarnianie zagadnień na egzamin). Na wszelki wypadek nie będę więc już podejmować kolejnych dziesięciu tematów, jakie wpadły mi do głowy jako warte rozwinięcia. Może następnym razem. Może zdam.

I, jak mawiali Starożytni Indianie, morze jest głębokie i szerokie.

(Starożytni Indianie….???)

Możliwość komentowania została wyłączona.