O radości, iskro bogów!

Ten banan na tym ryju może oznaczać tylko jedno.
Wyzdrowienie + wiosna = można wyciskać ze mnie endorfiny.

Uwolniłam się z aresztu domowego i w końcu mogę się trochę zaspokoić. Takie wymuszone przerwy w działaniu mają jeden, jedyny plus – kiedyś się kończą, a wtedy radość jest podwójna. Albo potrójna, a w moim przypadku chyba nawet popiątna. Przełamałam w końcu fatalny ciąg i wróciłam do treningu biegowego; nie bez szczypty zadumy i zawahania, jako że niektórzy (czyt. Wojtek & moja Rodzicielka) naopowiadali mi o powikłaniach pogrypowych, które objawiają się w postaci zapalenia płuc tudzież innych tragedii.
Cóż, przeszłam coś podobnego już dwa razy. Kiedyś udało mi się złapać zapalenie płuc w wakacje, w ciepłym sierpniu, kiedy wypoczywałam u babci na wsi. Babcia zaciągnęła dziecko do lekarza, bo dziecko charczało jak stary dziad, a lekarz, osłuchawszy latorośl, złapał się za głowę i kazał w trybie natychmiastowym położyć je w szpitalu. Babcia oniemiała, zadzwoniła do rodziców, a rodzice – równie zdumieni, jako że charczące dziecko całymi dniami pomykało radośnie po dworze i nie zdradzało po sobie, że wymaga hospitalizacji – zabrali dziecię do Gdańska i tam poddali intensywnej terapii antybiotykowo-inhalacyjnej.



Desperacko, ubrana asekuracyjnie w ocieplającą kominiarę, wybrałam się rano na błotnisto-wietrzny bieg po Rezerwacie w towarzystwie Rastuszka.
Z ciekawszych rzeczy- udało nam się podczas tego bieżku wystraszyć jakąś poczciwą sarenkę. Truchtając sobie spokojnie po ścieżce, ujrzałam bowiem wyłaniający się zza zakrętu wóz policyjny. Szybko skojarzyłam fakty i wysnułam wniosek, iż spotkanie policjantów z właścicielem biegającego luzem po Rezerwacie psa (czyli mną) może nie skończyć się bynajmniej wymianą życzliwości; toteż w okamgnieniu uskoczyłam w pole i w popłochu zaczęłam szukać w kieszeni psiej smyczy a SportTracker bezlitośnie odmierzał czas treningu, co spowodowało sromotną obniżkę wyniku tempa tego biegu. Okazało się, że uskoczyłam kilka metrów od legowiska sarenki, która natychmiast zerwała się i odkicała w siną dal. Rastuch (zapomniawszy, że nie jest psem gończym, a pasterskim) próbowała odkicać za nią, ale mój krzyk – sugestywny, bo brzmiący niczym Agnieszka Chylińska po koncercie – skutecznie pokrzyżował jej plany.

Po powrocie, spełniona, acz zatrwożona swoim nierozsądnym czynem, liczyłam skrupulatnie każde kaszlnięcie i pilnowałam, czy nie łapie mnie gorączka, duszący kaszel czy przedśmiertne drgawki. Nic podobnego nie miało miejsca, więc uznałam plan za wykonany. Odpukać, bo nadal się boję, że coś mnie weźmie. Ale niech mnie nie bierze. Proszę. Prooooszę.
I tak oto załatwiłam sobie wyrzut endorfin. Machina nałogu – niszcząca i budująca zarazem – została z powrotem uruchomiona. I znowu świat jest wspaniały, znowu chce się żyć i czerpać z każdego dnia jak najwięcej. Czuję się niczym ten ptak, który uwolniony ze złotej klatki, rozpościera skrzydła i śpiewa na cały głos ‘Odę do radości’. Żeby trochę przytłumić tę kulawą poetyckość dodam, że ów ptak jest jeszcze strasznie obsmarkany i nie śpiewa głosem czystym i donośnym, bo jest zachrypnięty. Zwłaszcza, że wczoraj zapodał swoim zdrowiejącym drogom oddechowym próbę ognia – dwie godziny korepetycji  plus półtorej godziny prowadzenia kursu z psami na hali. Gdy o 23 skończyłam pracę, mój głos był w stanie agonalnym. Już jednak odżył i ma się coraz lepiej, więc jestem dobrej myśli.

Tak zupełnie na marginesie – nowy semestr przyniesie mi na uczelni równie doskonały co poprzedni plan zajęć. Śmiem nawet twierdzić, że ten przyszły jest lepszy. Będę miała zajęcia w poniedziałki po południu, we wtorki rano i w czwartki od rana do popołudnia (licząc wf). Pomijam oczywiście wykłady, bo tych postaram się nadal nie kalać swoją obecnością.
Zamknęłam również pewien rozdział siłkowy w swoim życiu, bo nie kupiłam piątego z rzędu karnetu na tak zwaną ‘pakernię na Grottgera’. Stało się to tylko dlatego, że siedziałam wówczas chora w domu i nie byłam w stanie kupić tańszego karnetu – ale nie żałuję, o nie! Już jakiś czas nosiłam się z zamiarem zmiany miejscówki na coś innego i nawet miałam coś konkretnego na oku. Jednak wpisanie się na to coś niosło za sobą opłatę wpisową w kwocie złotych sto. Bardzo bolała mnie myśl o konieczności zapłacenia stówy za nic, więc odwlekałam tę chwilę ile się dało. W końcu powzięłam jednak męską decyzję… i cóż się okazało? Że całkiem opłacalnie byłoby co miesiąc wypisywać się z klubu i wpisywać tam z powrotem. W pakiecie dostałam bowiem: kupon na 30 minut na solarę (hell yeah!), kupon na masaż całościowy, na usługę kosmetyczną ORAZ rabat 50% na jedną z usług Fitness Parku (m.in. usługi fryzjerskie) ORAZ trzy wejściówki dla znajomych z zaznaczeniem, że jeśli zaciągnięty znajomy dołączy do klubu, dostanę bon 75 zł do wykorzystania w Fitness Parku. Wygląda na to, że będę mogła sobie zapodać turboodnowę. Mam już pierwsze 75 zł, bo wciągnę tam Wojtka jako swojego znajomego. Może ktoś chce wejść za darmo do Calypso i zafundować mi masaż/strzyżenie/mikrodermabrazję?
Sama siłka ma nieporównywalnie wyższy standard, niż poprzednia, na którą uczęszczałam (tak, uczęszczałam to całkiem trafne słowo ;)). Wszystko jest miłe, schludne, nowe i czyste – tak sprzęty, jak i towarzystwo 😉 Skorzystałam już także z zaplecza sauny fińskiej w nadziei, że dobije mi resztki wirusów, bakterii i douzdrowi mnie. 

Liczę na to gorąco, bo więcej chorowania nie zniesę. Mam nadzieję, że dotychczasowa statystyka nie ulegnie zmianie i nadal nie będę chorować częściej niż raz w roku, na przełomie stycznia i lutego. Nie ma nic gorszego niż niedzielny słoneczny poranek spędzony pod kołdrą z termometrem w ryju. I to poczucie niemocy i bezradności, i frustracja, która narasta z każdą minutą spędzoną w takim beznadziejnym bezruchu. Tak bowiem spędziłam ubiegły weekend i zrobię wszystko, żeby to się nie powtórzyło. Wojtkowi należą się laury, pomnik i oklaski za to, że przeżył ze mną te kilka dni i nie uciekł z domu. Ja bym na jego miejscu uciekła, albo wyprowadziła mnie do piwnicy. Albo chociaż zakneblowała. Zachował fason nawet wtedy, gdy w sobotę rano wybuchnęłam histerycznym rykiem w odpowiedzi na pytanie ‘Co będę dzisiaj robić’.

TO TAKIE PIĘKNE (it’s beautiful), że gdy o piętnastej – ba, nawet o piętnastej trzydzieści! – wychodzę z psem do Rezerwatu, to spotykam na swej drodze słońce, a nie spotykam mrozu. Od paru dni czuć wyraźnie, że wiosna naprawdę chce wykopać zimę na dobre. Kibicuję jej z całego serca i życzę jej, sobie i wszystkim dokoła, żeby tę batalię w końcu wygrała.
Będzie dobrze.

Możliwość komentowania została wyłączona.