Absurdalne chorowanie.

Absurdalne, w rzeczy samej. No bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że zawsze, odkąd pamiętam, choruję w lutym? Cały rok jestem zdrowa, a na przełomie stycznia i lutego – trach. Nie wierzę, żeby była to moc autosugestii, bo choć rzeczywiście zaczynam w tym okresie zastanawiać się, czy i tym razem szlag mnie trafi, to jednak nie robię nic, co mogłoby sprowadzić na mnie to nieszczęście.
W każdym razie – coś mnie bierze. Od soboty czułam się kiepsko, w niedzielę już ewidentnie źle, w poniedziałek natomiast, hmm.. W poniedziałek radośnie zerwałam się o szóstej rano i poleciałam na trening na bieżnię. Kondycyjnie biegło mi się świetnie, bo byłam wypoczęta po dość leniwej niedzieli spędzonej w Katowicach. O okolicznościach towarzyszących temu biegowi wolę jednakowoż nie wspominać. Pozostawiam wyobraźni czytelników myśli o tym, co przeżywa człowiek atakowany grypą żołądkową, który pogina z prędkością 15 km na godzinę.



Po treningu, z którego wróciłam na rowerze, wzięłam sobie – jeszcze radośnie – ciepłą kąpiel. I tu skończyła się moja wesołość. Ewidentnie był to błąd, jako że najwyraźniej miałam już w tym czasie podwyższoną temperaturę. Realizacja planu na aktywne spędzenie reszty dnia wzięła w łeb – poległam na kanapie, ubrana w sweter i owinięta kołdrą, i trzęsąc się niczym w przedśmiertnych drgawkach, leżałam tak dobre dwie godziny. Następnie udało mi się nie tylko wstać – co w owym czasie już było nie lada wyczynem – lecz również dopełznąć do szafki z lekarstwami i spreparować sobie porcję Teraflu. I, jako że generalnie bardzo szybko reaguję na wszelkie medykamenty, niedługo później powstałam z umarłych. Sfrustrowana świadomością, że mimo wszystko raczej nie powinnam cieszyć się przedwcześnie i od razu po ozdrowieniu zabierać psa na długi spacer w ujemnej temperaturze, zabrałam się do sprzątania domu. Od razu zrobiło mi się lepiej, tak psychicznie, jak i fizycznie. Niemniej jednak resztę dnia usilnie starałam się spędzić raczej spokojnie. Nigdy nie szło mi to dobrze; pamiętam doskonale, co się działo, gdy chorowałam za młodu. Utrzymanie mnie w pozycji leżącej w łóżku udało się moim rodzicom chyba tylko raz – wtedy, gdy położyła mnie potworna grypa i przeżywałam akurat dzień kulminacyjny. Wtedy rzeczywiście miałam dzień wyjęty z życia i skupiałam się tylko na tym, żeby przeżyć. Była to tak wyjątkowa sytuacja, że aż moja mama, strapiona do głębi, poleciała do sklepu i kupiła mi wymarzoną zabawkę, której kupna twardo wcześnie odmawiała – interaktywnego zwierzaka Furby’ego.
Zazwyczaj jednak mała lub mniej mała Asia, chorująca na grypę, zapalenie zatok, ucha tudzież innych ważnych organów, latała po całym domu i co chwilę dzwoniła do siedzącej w pracy mamy, czy mogłaby pozwolić jej choć na chwilę uwolnić się z czterech ścian.

Cóż. Mój stan obecny chyba można więc określić mianem stara a głupia, bo w tej kwestii nic a nic się nie zmieniło. Dzisiaj ‘dzień nicnierobienia i wzorowego chorowania’. Wstałam o siódmej rano i razem z Wojtkiem poszłam z psami na spacer do Rezerwatu. Potem ogarnęłam się nieco i ruszyłam do Centrum. Najpierw na uczelnię, później do Psów, czyli do swojej dorywczej pracy, następnie (prawie) na kontrolę do dermatologa i jeszcze do Złotych Tarasów. I stwierdzam z nutką goryczy, że jestem straszną sierotą bożą. W dwóch swetrach i kurtce – no bo choremu musi być ciepło – przemierzyłam dobrych kilka, jeśli nie kilkanaście kilometrów warszawskimi ulicami. I nie tylko ulicami, bo udało mi się jeszcze sromotnie zagubić w Mariotcie, w którym przyjmuje mój lekarz. Zwiedziłam chyba ze cztery piętra budynku, zahaczyłam o kilka biur i gabinetów, i co mi z tego przyszło? Dupa zbita, bo trafiłam na właściwe piętro spóźniona o dwanaście minut i pani doktor przyjmowała już kolejną pacjentkę. W nadziei, że wepchnę się jako następna, czekałam dziarsko jeszcze kwadrans, ale w końcu skapitulowałam; naszło się tyle kolejnych osób, że moje szanse na wejście do gabinetu zmalały najprawdopodobniej do zera.

Dzisiejsza wyprawa była więc katastrofą. Ale – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdy stałam pod Dziekanatem i czekałam na profesorkę, spóźnioną o bagatela trzydzieści minut, mój wzrok padł na informacje o harmonogramie sesji dla Wydziału Romanistyki. Pod listą nazwisk osób wpisanych na egzamin na dane dni ujrzałam zdanie, które uratowało mi życie. Było tam napisane: “Zwolnienia lekarskie należy dostarczać w dniu egzaminu”.
HELL YEAH! Dlaczego, ja durna pała, wcześniej o tym nie pomyślałam?!
Brak treningu = brak egzaminu, przecież to jasne!!! Jeśli już odmawiam sobie treningu, zarówno biegowego, jak i agilitowego, to jakże mogłabym wybrać się na EGZAMIN?
Nic nie umiem na tę straszną poetykę (choć nawet starałam się trochę uczyć – w niedzielę, kiedy i tak nie mogłam się skupić, bo pękała mi głowa, jako że grypa już pukała do mych drzwi, i w samochodzie w drodze z Katowic do Warszawy, na przednim siedzeniu, oświecając notatki wyświetlaczem telefonu). A przede wszystkim – istnieje duże ryzyko, że musiałabym ewakuować się nagle z sali egzaminacyjnej. Lepiej więc będzie, jeśli tego dnia zostanę w domu.
Jutro idę do lekarza i mam nadzieję, że ów nie będzie robił problemu z wystawieniem mi zwolnienia. I że wszystko uda mi się gładko załatwić. Może uda mi się umówić z egzaminatorem na inny dzień (co jest możliwe, zważywszy na to, że w zeszłym tygodniu on sam dwukrotnie nie stawił się na uczelni, kiedy miał egzaminować studentów), a może – oby! – będę zdawać poetykę w marcu. Ach, będę miała tyle czasu, żeby się nauczyć. ACH, SŁODKA UŁUDO.

Możliwość komentowania została wyłączona.