Tęsknię za komarami.

Za komarami, za meszkami, muchami i pszczołami.
Wszelkie robactwo – z wyjątkiem kleszczy, które chciały mi zabrać psa – jestem gotowa powitać z otwartymi ramionami. Przyjdą razem z wiosną i to jest ich siła. Ich bzyczenie będę odbierać jako muzykę dla moich uszu, a ich ukąszenia będą dla mnie niczym piętno lata.

No, może trochę mnie poniosło. Ale tylko trochę. Odliczam dni do tego, kiedy o szóstej rano już będzie jasno, kiedy nie będzie śniegu i gdy będzie można sobie bladym świtem pobiegać w plenerze. Bardzo mi tego brakuje. Jeszcze tak niedawno godzina 5:30 była dla biegania granicą między przyjemnym chłodkiem a morderczym upałem. Teraz, jeśli wstanę o szóstej (a tak właśnie się budzę*), mogę się tylko zastanawiać, czy uda mi się być pierwsza na bieżni o ósmej. Dotychczas mam skuteczność 100%, bo nie dość, że jestem pierwsza na bieżni, to i pod drzwiami siłowni pojawiam się szybciej, niż otwierająca ją pani.



*  Taa, o szóstej. Pierwsza pobudka zazwyczaj następuje około drugiej, kiedy to przebudzam się wyspana i gotowa do działania. Głupio by mi było rozpoczynać dzień o drugiej czy trzeciej, więc granicę ustalam na piątą – po tej godzinie już wypada wstać. Albo raczej – nie nie wypada.
Pobudki o piątej bywają powszechne wtedy, kiedy mam się czegoś uczyć. Co prawda jeśli wstanę o piątej, to jestem gotowa do unieruchomienia się przy książkach dopiero około wpół do siódmej, ale zawsze daje to jakąś przewagę czasową w stosunku do tego, co byłoby, gdybym zabrała się do tego wszystkiego później.

Przedwczoraj było minus szesnaście stopni. Na spacer z psem założyłam leginsy pod dresowe spodnie, szłam też podwójnej warstwie bluzowo-swetrowej pod kurtką i w kominiarce na facjacie; wszystko byłoby więc dobrze i ciepło, gdyby nie to, że mój dręczyciel Raynaud i tak kazał mi po godzinie wracać do domu, grożąc odpadnięciem palców u rąk w razie niesubordynacji. JEZU, jakie to jest beznadziejne. Gdyby nie to, mogłabym pokazać zimie figę, żeby nie powiedzieć, że nawet fakolca.

Zapowiadali, że od czwartku ma być ciepło. Moje zdziwienie było więc wielkie, kiedy wczoraj chwilę po szóstej rano podeszłam do termometru: -12. Zamierzałam iść zaraz z buta do dziadków – przez Dolinkę Służewiecką, w sumie około 6,5 kilometra w jedną stronę. Aura jednak zmusiła mnie do podjechania autobusem. Wiedziałam, że jak już dotrę nad Dolinkę (3,5 km), to zamiast miłego spaceru będę miała walkę o utrzymanie palców przy życiu. Z ciężkim sercem dotaszczyłam się do Dolinki, resztę drogi przemierzyłam pieszo. Świeciło słońce, więc było całkiem miło, a temperatura stopniowo rosła. Zanim wyszłam od dziadków, sprawdziłam, co zima dla mnie zgotowała; i oto ponowne zdziwienie, tym razem pozytywne: marne minus dwa! Droga powrotna była więc już całkowicie piesza i niestety nie do końca komfortowa. Cóż, zima rzeczywiście zgotowała mi niespodziankę – dwie bluzy pod kurtką umożliwiały przeżycie, kiedy szłam w temperaturze -12, ale przy -2 już były zabójcze.

Niemniej jednak nie obraziłam się wcale na tę gwałtowną zmianę, o nie! Przywróciło to we mnie wiarę w to, że wiosna naprawdę istnieje. 
Dzisiaj temperatura nawet nie jest ujemna. Wiosna najwyraźniej wyciąga skostniałą rękę spod więziącego ją śniegu i woła o wspomnienie.
Rano mieliśmy około +2. Pomyślałam nawet, że uda mi się zrealizować trening biegowy na zewnątrz. Wystarczyło jednak wyjść z psem przed blok, żeby wyleczyć się z tego pomysłu. Rasta wybiegła przed klatkę schodową i zrobiwszy pierwsze kilkanaście kroków, niczym w kreskówkach zatrzymała się biegnąc w miejscu. No tak – wszystko zostało skute lodem i przejście do najbliższego trawnika nie było prostym zadaniem ani dla psów, ani tym bardziej dla ludzi. Suma summarum, poszłam – pardon, doślizgnęłam się na siłownię i zrealizowałam plan na bieżni. I muszę stwierdzić, że bieganie a la chomik w kołowrotku ma swoje zalety. W terenie na pewno nie dałabym rady przebiec 5 km w 22 minuty. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że na bieżni biega się łatwiej i tak dalej i tak dalej, ale z drugiej – fajnie, że bieżnia wymusza tempo; na asfalcie nie miałabym takiej kontroli nad tempem.

Plan treningowy zakłada na jutro powolne 13 km. Biję się z myślami, czy umrzeć z nudów na bieżni, czy spróbować na dworze. Całe szczęście, że na spacerze z psami obadaliśmy stan podłoża w Rezerwacie. Obawiam się, że nieświadoma niebezpieczeństwa tam właśnie bym pobiegła, gdybym zdecydowała się na plener. Nie byłaby to dobra decyzja; lód mógłby odebrać mi zęby, a plucha i roztapiający się śnieg – resztki i tak już naruszonej równowagi psychicznej. Przygotowałam sobie wstępnie inną trasę, ale trochę mnie ona przeraża. Na bieżni mój umysł wie, że ciałem jestem w danym miejscu. Dziś, zadylając pięć kilometrów z prędkością około 14 km/h, zaczęłam sobie przeliczać wizualnie, ile bym przebiegła w terenie. Nie użyję stwierdzenia, że zwaliło mnie to z nóg, bo nic takiego – Bogu dzięki – nie miało miejsca, ale wyobrażenie to spowodowało u mnie… hmm.. ambiwalentne uczucia. To ja bym dała radę zrobić takim tempem tyle okrążeń na Agrykoli?!
Co prawda kilka razy zdarzało mi się biegać po około 15 km w plenerze, ale ostatni taki dystans wspominam z niepokojem. Pomyliłam mosty (przestańcie się śmiać!!!), zgubiłam się na Pradze… a potem zerwał się potworny wiatr i zaczęło lać jak z cebra. Własnymi rękawiczkami ratowałam przed przemoczeniem spoczywający w kieszeni telefon. To było coś – nie chciałabym co prawda tego powtórzyć, ale próba charakteru była konkretna. Ba, czuję się po tym incydencie jak Lady Terminator. Potencjalne zakwasy zostały tego dnia stłumione przez wieczorny trening agility, więc pejoratywne wspomnienia pozostały tylko w postaci drobnego urazu psychicznego ;)))

Wróćmy do kwestii ocieplenia. Osobiście nie miałabym nic przeciwko temu, żeby temperatura już nie spadała. Wiem, że to niezbyt realne, niemniej jednak wierzę w wiosnę! Ostatnio podczas nudnych ćwiczeń na Uniwersytecie przeglądałam kalendarz i upajałam się danymi o coraz wcześniejszych godzinach wschodu i coraz późniejszych zachodu Słońca. Robi się coraz jaśniej, daję słowo!
Ha – jak jaśniej, to i cieplej. Już wczoraj zamierzałam przeprosić się z rowerem, stojącym od półtora miesiąca w zapomnieniu i głębokim smutku. Plan jednak nie doszedł do skutku, bo w naszym mieszkaniu doszło do kolejnego tajemniczego zaginięcia – klucz od zabezpieczenia do roweru dołączył do impregnatu na liście obiektów widmo. Co gorsza, nie znalazł się do dzisiaj (notabene, impregnat też nie). Bardzo mi się to nie podoba, ale jeśli nie wrócą bardzo ujemne temperatury (oby!), to po prostu polecę do sklepu po nowe zabezpieczenie.

Stęskniłam się już za rowerem. Oczywiście najbardziej za tym, który postradałam w listopadzie; wszędzie go widzę i rozmyślam o tym, jaki był cudowny i ile razem przejechaliśmy. Chlip. Każdy jednak rower jest skarbem; jak już niejednokrotnie wspominałam, podróże komunikacją miejską nie są moim ulubionym zajęciem. Szukam sposobów, aby to jakoś obejść. Dosłownie. Zamiast wychodzić na zajęcia na ósmą o 7.15 i iść na najbliższy przystanek z nadzieją, że 180 raczy przyjechać punktualnie (zazwyczaj przyjeżdża, bo zajezdnia z której wyjeżdża jest niedaleko), wychodzę chwilę przed siódmą i dziarsko maszeruję do ulicy Spacerowej. Tam wsiadam na cztery przystanki do jakiegokolwiek autobusu, wysiadam przy Placu Trzech Krzyży i resztę drogi przemierzam pieszo. Po drodze spotykają mnie bardzo miłe rzeczy. Dziękuję W Biegu Cafe, którą mam po drodze na uczelnię, za ofertę dużej kawy na wynos za 5 zł. Będę stałym klientem w przeduczelniane poranki, już to wiem.  Co więcej – skoro na Wydziale mała, syfiasta i niedobra kawa z automatu, którą zdarzało mi się kupować, kiedy miałam nieodpartą ochotę na kawosza, kosztuje około 1.30 zł, to sądziłam, że ‘duża kawa na wynos’ za piątaka w wyżej wspomnianej kawiarni to, no… duża kawa. Nie spodziewałam się, że będę mogła wybierać z całej kawowej oferty. Cud, miód, warto wcześniej wysiadać z autobusu. Nie dość, że kawa jest tania, duża i przepyszna, to gratis można sobie do niej zagarnąć Gazetę Wyborczą. Na pierwszych zajęciach (gramatyka opisowa) mam więc pyszną kawusię, a na drugich (romantyzm) niezłe zajęcie, jeśli nie wezmę sobie czegoś lepszego do czytania albo wi-fi padnie.

Było już o pogodzie, jest wuęc jeszcze jedna sprawa, którą – zgodnie z tradycją – muszę poruszyć 😉
Pisałam ostatnio, że toczymy boje ze sklepem internetowym, który nie chce zwrócić nam pieniędzy za przemakające Icebug Alta. Rzeczoznawca, do którego ów sklep wysłał moje obuwie stwierdził, iż.. buty nie przemakają. A TO HECA. Zrywamy boki. Najwyraźniej mieliśmy zbiorowe urojenie sensoryczne.

Sklep nie odpowiedział na naszą reklamację w ciągu ustawowych czternastu dni , więc – zgodnie z prawem – mogliśmy nasze zażalenie uznać za rozpatrzone pozytywnie. Sprawa nie wyglądała jednak tak prosto, więc szykowaliśmy się już na większą aferę. Mój wspaniały, dzielny i bohaterski Mężczyzna podszedł do sprawy profesjonalnie i profesjonalnie pocisnął bucom. Przez trzy dni sklep nie raczył odpowiedzieć nam na maila z wezwaniem do zapłaty, ale magiczne słowo ‘Sąd’ w następnej wiadomości skłoniło ich do odpisania w ciągu godziny. Co najważniejsze – mail od sklepu zawierał załącznik. I, choć zapewne odpisujący chętniej załączyłby wirusa komputerowego, załącznik ów zawierał potwierdzenie przelewu. Hell yeah. Sprawa nieszczęsnych Icebugów jest więc w końcu załatwiona. Co za ulga.

Możliwość komentowania została wyłączona.