Przeprowadzka do mieszkania mniejszego o połowę – zabawy z wynajmem

Finalizując przeprowadzkę do Gdyni, rozglądaliśmy się za domem do wynajęcia. Nie mogliśmy jednak znaleźć czegoś, co w stu procentach by nam odpowiadało. Po obejrzeniu siedmiu domów postanowiliśmy obejrzeć jedno mieszkanie, o którym ogłoszenie znalazłam rano, w dzień przyjazdu do Trójmiasta, na dwa dni przed przeprowadzką. To był strzał w dziesiątkę i zdecydowaliśmy, że wprowadzamy się właśnie tam. Klucze odbieraliśmy po północy, jadąc pełnym samochodem w nowe miejsce do życia.

Mieliśmy sporo szczęścia, bo ogłoszenie o “naszym” mieszkaniu okazało się wyjątkowo rozchwytywane, ale ja, jako zdeterminowany eksplorator ogłoszeń o nieruchomościach dorwałam je jako pierwsza. Nie mogło być inaczej, bo przez kilka miesięcy żyłam tą przeprowadzką i przeglądałam oferty wynajmu ze dwa razy dziennie, aby tylko nie przeoczyć najciekawszych okazji.

Jako że już kilka razy w życiu zdarzyło mi się poświęcić całkiem sporo czasu na poszukiwania mieszkania do wynajęcia, a Gdynia jest drugą miejscowością, w której uskuteczniamy taki tryb życia, mam trochę opowieści o poszukiwaniu kwatery, gdy się nie jest takim normalnym najemcą 🙂 , formalnościach związanych z finalizacją wynajmu (są różne w Warszawie i Trójmieście) i o tym, czy wynajmowanie mieszkania jest spoko czy jednak bardziej nie.

ILE PSÓW?????
Zacznijmy więc od tego, że nie jesteśmy takimi zupełnie standardowymi wynajmującymi, bo przeprowadzamy się z trzema psami (dwa lata temu były cztery) i czterema (a może nawet pięcioma?) rowerami. Wystawiamy zatem właściciela nieruchomości na ciężką próbę już na samym początku. Jakkolwiek rowery to tylko rzeczy i właściciel może mieć wyobrażenie, że będziemy je wszystkie trzymać w piwnicy albo na balkonie, a my niekoniecznie musimy od razu wyprowadzać go z błędu, tak z psami sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Nie każdy musi być wielkim miłośnikiem psów, a wyobrażenia o czterech psach w mieszkaniu bywają naprawdę różne. Od kilkunastu lat mam w domu psa, więc siłą rzeczy obracam się trochę w tym środowisku i doskonale wiem, że psiarz psiarzowi nierówny. Sama byłabym dość podejrzliwa, gdyby ktoś chciał wynająć moje mieszkanie ze stadem psów lub kotów, dziesięcioma świnkami morskimi albo z domową papugarnią. Odbyłam dziesiątki rozmów telefonicznych z ogłoszeniodawcami, więc mam na koncie niezły przegląd społeczeństwa. O psach wspominam już rzecz jasna w wiadomości na portalu w którym przeglądam oferty. W rozmowie zwrotnej pierwsze pytanie to zazwyczaj: “A jaki to piesek?” – tak jakby ta liczba mnoga była zbyt nieprawdopodobna, aby była prawdziwa. Zdecydowana większość rozmówców po przedstawieniu stanu naszego pogłowia (duże, sierściaste) nie słyszy już ich charakterystyki (ciche i grzeczne) i wydaje z siebie jęknięcie, które jest odpowiedzią zamykającą temat. W tym roku zdarzył mi się nawet pan, który oddzwonił do mnie tylko po to, żeby mnie powiadomić, że trzymanie dużych psów w mieszkaniu to skazywanie ich na męczarnie 🙂 Zawsze w podobnych sytuacjach zastanawiam się, czy chcę nieść kaganek oświaty i wejść w dyskusję uświadamiającą pana lub panią, że nie ma racji i gada bzdury, czy tylko grzecznie się pożegnać i żyć w spokoju dalej.
Tak czy inaczej, ostatecznie nie jest tak źle. Jakkolwiek brak zgody na psy nie oznacza automatycznie, że właściciel mieszkania nie jest spoko, tak zgoda jest dla nas właściwie potwierdzeniem na to, że jest bardzo spoko. Suma summarum, gdy się już przetrwa te osiemdziesiąt telefonów, odmowy, pouczenia i “sięzastanowięidamznać”, to jesteśmy spokojni i szczęśliwi 😉

W ostatnich dwóch przypadkach wynajmu zgadzaliśmy się na propozycje właścicieli, żeby – ze względu na psy właśnie – zdeponować u nich 150-200% kaucji wymaganej w ogłoszeniu. Nikt się nie spodziewa, że psy wyrosły z niszczenia rzeczy wraz z ukończeniem ósmego miesiąca życia, a Asia nie może wyrosnąć przez prawie 28 lat 😉 Fakty są takie, że odkąd wynajmujemy mieszkania, psy nie zniszczyły nic (jeśli nie liczyć kanapy w Warszawie, na którą niestety je wpuszczaliśmy i po pięciu latach nie wyglądała już dobrze), za to ja… no cóż. Dość chyba powiedzieć, że przez ostatnie dwa lata tylko raz (RAZ!!!) kupiłam sok do herbaty w szklanej butelce i oczywiście butelka ta przewróciła mi się na płytę indukcyjną, ukruszając jedną z jej krawędzi. To była kosztowna zabawa, zwłaszcza że jak się okazało, ubezpieczenie OC w życiu prywatnym w PZU nie obejmuje zniszczeń dokonanych w wynajmowanym mieszkaniu, nawet jeśli oficjalnie najemcą jest partner życiowy, z którym nie ma się formalnego związku! Widocznie PZU S.A. wyprzedza polskie prawo i już usankcjonowało związki partnerskie. Nie polecam tego allegrowicza, obrażam się na zawsze i w tym roku zmieniam polisę, także ubezpieczenia na mieszkanie. Jeśli ktoś ma coś godnego polecenia, to bardzo proszę.

Opłaty i dokumenty
Co ciekawe, w Trójmieście panuje inny zwyczaj podawania ceny za wynajem niż w Warszawie. To co widnieje jako cena wynajmu mieszkania w stolicy to zwykle kwota obejmująca czynsz do spółdzielni mieszkaniowej. Lokator jest zobowiązany rozliczać dodatkowo media i internet. W Trójmieście – o czym boleśnie się przekonaliśmy 😉 – właściciele podają w ogłoszeniu kwotę, jaką chcą “na czysto” otrzymać od swojego najemcy. Należy zatem liczyć się z dodatkowym kosztem nie tylko wody, prądu i tym podobnych, lecz także właśnie czynszu. A ten bywa zaskakująco wysoki. Coś o tym wiemy!
Nie wiem, czy nasz ostatni właściciel mieszkania w Warszawie był wyjątkowo wyluzowany, czy to też kwestia różnic metropolitalnych, ale dopiero w Gdyni spotkaliśmy się z koniecznością podpisywania umowy najmu okazjonalnego. Okazuje się, że polskie prawo bardziej chroni – och, języku polski, jesteś trochę kulawy – wynajmującego niż wynajmującego 😉 – czyli lokatora niż właściciela mieszkania. Nie jest łatwo wykwaterować swojego najemcę, nawet jeśli ów sprawia poważne kłopoty lub mocno zalega z płatnościami. W związku z tym właściciele trójmiejskich mieszkań życzą sobie dokumentu – poświadczonego notarialnie lub nie – w którym lokator zobowiązuje się, po rozwiązaniu umowy, dobrowolnie opuścić mieszkanie.

Wielkość mieszkania
Dobrnęłam w końcu do tytułowego zagadnienia wpisu. Dwa miesiące temu przeprowadziliśmy się do mieszkania o połowę mniejszego niż poprzednie. Nie można nazwać tego problemem trzeciego świata, bo zmieniliśmy lokum prawie 120-metrowe na takie, które ma 60, ale uwierzcie mi, też można przeżyć delikatny szok. Szybko jednak doszłam do wniosku, że w przypadku dwojga lokatorów (psy się nie liczą, bo one ciągle śpią) cztery pokoje i taaaaki metraż mają więcej wad niż zalet. Ale po kolei.
Niewątpliwą zaletą dużego mieszkania jest… eureka! – dużo miejsca. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że rozpakowałam wszystkie walizki, kartony i torby i wciąż zostało naprawdę sporo przestrzeni do zagospodarowania. Cztery pokoje na dwie osoby oznaczają także, że psy mają swój pokój, w którym w razie potrzeby można je zabunkrować oraz to samo w przypadku gości – jest gdzie położyć człowieka/ludzi. No więc jest super fajnie, ale na tym tak naprawdę zalety się kończą, bo…
…ogrzewanie takiego mieszkania wysysa gotówkę, a sprzątanie – energię. Miałam sprytny plan, żeby raz na dwa-trzy tygodnie zapraszać kogoś do wysprzątania chaty, ale udało mi się to zrobić dokładnie zero razy. Zbyt bardzo nie lubię, gdy ktoś mi się krząta po mieszkaniu, o wpuszczaniu pod swoją nieobecność wolę nawet nie rozmyślać, a poza tym i tak zawsze wstydzę się wpuścić osobę sprzątającą do totalnego syfu, więc ostatecznie wychodzi tak, że spędzam na sprzątaniu prawie tyle samo czasu, ile bym spędziła ogarniając całość samodzielnie. Co za logika. Ogrzewanie jest zaś najprawdziwszą bolączką, bo co prawda nie cierpię, gdy w mieszkaniu jest za ciepło, ale dużą przestrzeń naprawdę trudno ogrzać i zwykle kończyłam zimą w dwóch swetrach i owinięta kocem jak ludzkie burrito. Zwłaszcza po porannym pływaniu, czyli codziennie od poniedziałku do piątku.
Nie polecam też gubić niczego w tak dużym mieszkaniu, bo może się okazać, że czasoprzestrzeń wessała to już na zawsze. Zdarzały się także takie problemy pierwszego świata jak: kąpię się w wannie na górze, a na dole dzwoni domofon. 100 punktów dla mnie, jeśli to w ogóle usłyszę; drugie 100, jeśli zdążę wyskoczyć z wody, ubrać się, dobiec i nie wybić sobie po drodze zębów na schodach.
Last but not least – zdarzało się, że na co dzień wymienialiśmy z Wojtkiem więcej wiadomości na fejsie niż gębami. Jego stacja dowodzenia była na górze, moja na dole i łatwiej było coś napisać niż drzeć się przez dwa piętra. To chyba jednak trochę patologia.

A więc ostatecznie – po przeliczeniu kosztów mieszkania i zsumowaniu ile razy przez te dwa lata zaprosiliśmy gości na dłużej niż jeden dzień (ze trzy? cztery?) zgodnie stwierdziliśmy, że należy rozejrzeć się za mniejszym lokum. Nie było łatwo, bo mieszkanie na Karwinach jest jedno takie na milion. Nigdy wcześniej nie mieszkałam w tak perfekcyjnie zaprojektowanym i pięknie urządzonym mieszkaniu i prawdopodobnie już nigdy mi się to nie zdarzy, chyba że już dzisiaj rzucę sport w cholerę i pójdę na studia informatyczne, buehehe, tylko najpierw nauczę się liczyć. Ewentualnie rzucę sport w cholerę i zacznę się fascynować urządzaniem i utrzymywaniem mieszkania w piękności, ale to się raczej nie zdarzy “under no circumstances” 😉
Zmierzam jednak do tego, że poszukiwanie satysfakcjonującej alternatywy kosztowało mnie znowu setki godzin na otodomach, szybkach i innych domiportach, wysyłanie licznych mejli i odbieranie oraz wykonywanie wielu telefonów. Oglądaliśmy mieszkania w różnych lokalizacjach i w gruncie rzeczy każde z nich podobało mi się na tyle, że mogłabym od razu się do nich wprowadzać. Z Wojtkiem nie było już tak kolorowo, bo w każdym lokum coś mu nie pasowało, a gdy po którymś z kolei oglądaniu – gdzie już naprawdę nie było się do czego przyczepić – mój luby stwierdził, że mieszkanie kijowe, bo winda za mała, to myślałam że zemdleję na miejscu. Powiedziałam mu, że w takim razie to ja to pierniczę, niech sobie szuka sam, że przy tych wymaganiach to nigdy się nie przeprowadzimy i miłego płacenia milionów monet za nasz obecny pałac, a następnie wróciłam do przeglądania kolejnych ogłoszeń i wreszcie znalazłam coś, co wyprzedziło nasze oczekiwania 😉

Nie lepiej mieć swoje?
Biorąc pod uwagę, ile razy miałam w głowie myśl: “Wow, tu jest najlepiej i chcę tu być już na zawsze!”, zdecydowanie cieszę się, że nie wpakowałam się jeszcze w zakup “docelowego” mieszkania. Kiedy mieszkaliśmy przy Czerniakowskiej w Warszawie, przez długi czas byłam przekonana, że “to jest to”. Tamto miejsce rzeczywiście miało sporo ogromnych zalet, ale nie było idealne. Później długo myślałam, że nic lepszego niż Fikakowo nie zdarza się ludziom na świecie. Teraz mam to samo z Chwarznem, gdzie mam ogródek wychodzący na Trójmiejski Park Krajobrazowy, a po drugiej stronie ulicy kilkuhektarową łąkę. Co będzie dalej, czas pokaże, ale cieszę się, że mogę korzystać z takiej wolności wyboru. Mieszkanie w lokum własnościowym też ma niewątpliwe zalety, o których także miałam okazję się przekonać, ale cenię sobie to, że nie muszę przejmować się: sąsiadami, zmianami infrastrukturalnymi, lokalizacją względem pracy i dojazdów gdziekolwiek itp itd, bo w razie czego po prostu zabieram graty i spadam w dowolnie wybrane miejsce. Byłoby mi pewnie trochę przykro, gdybym była typową babką i uwielbiała wybierać kafelki, urządzać kuchnię po swojemu, wieszać obrazeczki i blablabla blablabla, ale zdecydowanie mam to wszystko w nosie. I to na tyle mocno, że gdy remontowaliśmy nasze mieszkanie w Warszawie (akurat to własnościowe), to prawie się rozwiedliśmy przed ślubem, bo gdy po raz kolejny słyszałam zwroty typu “paleta kolorów fug”, “bateria prysznicowa” lub “meble na wymiar” to zaczynałam krzyczeć, płakać i wychodziłam na rower z zastrzeżeniem że wrócę pojutrze.
Nigdy więcej remontów – to jeszcze gorsze niż przeprowadzki 🙂

 

Możliwość komentowania została wyłączona.