Mówią: jedno życie mamy, ale odradzamy się tu więcej niż raz

Zbliża się ku końcowi tydzień zwany regeneracyjnym. Wciąż mam przekonanie, że wcale go nie potrzebowałam, i jest to w gruncie rzeczy bardzo dobry znak.

Przez słabą jesień, okropną zimę i kiepski początek wiosny nastały zmiany w moim grafiku treningowym. Od jakiegoś czasu – właściwie od zeszłego roku – trenowałam następującym systemem: trzy tygodnie mocnej roboty + tydzień luzu. Już wtedy czułam się trochę lamą, więc możecie sobie wyobrazić, jak chętnie przyjęłam update planu na strategię 2+1. I jeśli oczyma wyobraźni widzicie już moją rozpacz, histerię i przygotowywanie śmiertelnego obrażenia się na dostarczyciela planu treningowego, to trochę Was zaskoczę. Otóż raczej leżałam wtedy plackiem na kanapie lub podłodze i zastanawiałam się, czy kolejny trening mogłabym zrobić jakoś za miesiąc.

Cóż, nie pozostało mi chyba nic innego jak pochylić się nad swoją ludzką słabością. Ewentualnie w przypływie optymizmu stwierdzić, że trenuję tak solidnie, że potrzebuję regularnego, częstego odpuszczania. W każdym razie w zeszłym tygodniu przełomotałam ponad 24 godziny treningowe, a trzeba przy tym zaznaczyć, że całkiem odpuściłam jedną jednostkę biegową (bo bomba straszliwa) i jedną ogólnorozwojową (bo wszystko mnie bolało).

Dużo objętości w ubiegłym tygodniu dołożył rower. Zrobiłam blisko 300 kilometrów na szosie, 30 w lesie i mocną godzinę na trenażerze. Gdyby wszystko przychodziło mi tak jak rower, byłabym prawdopodobnie hegemonem życia. Ledwo zaczęłam wychodzić regularnie na szosę i już czuję się podejrzanie dobrze. W gruncie rzeczy podobnie czułam się we wrześniu zeszłego roku, bezpośrednio przed startem w Poznaniu, gdzie w mojej subiektywnej ocenie byłam w rowerowej formie życia. Za tydzień zamierzam wystartować w swoim pierwszym wyścigu szosowym. Trochę się cykam i to nie tylko dlatego, że będę musiała pięć razy pokonać podjazd, którego nie da się wjechać bez nienawistnych spostrzeżeń. Przede wszystkim jednak się cieszę. Zeszły tydzień pokazał mi, że nie muszę bać się ponad 90-kilometrowego dystansu – zrobiłam dwa ponad 135-kilometrowe treningi. Jeden sama, bo co prawda planowałam ~85, ale zgubiłam się na kolejne 50 (MOŻNA!), a drugi z mocną męską ekipą.

Tak jak samotne, luźne przejażdżki to dla mnie wyżyny fizyczno-mentalnego relaksu, romantyczne podziwianie widoków i delektowanie się rzeczywistością, tak jazda z innymi ludźmi nie ma z tym absolutnie nic wspólnego. Co nie znaczy, że jest gorzej, bo de facto jest jeszcze lepiej. Przez bite cztery godziny myślę tylko o trzymaniu koła i skanowaniu asfaltu pod kątem dziur i nierówności. Nie ma NIC poza tym. Świat zewnętrzny nie istnieje, umysł ma twardy reset i gruntowne wiosenne porządki. Coś pięknego. Mogłabym tak kręcić całymi dniami.
Co prawda w przypadku biegania i pływania zależność jest równie prosta i także opiera się na zasadzie “robię dużo – mam z tego dużo funu”, ale jakoś trudniej jest to “dużo” przetrawić.

W komplikacjach życie ma czarny pas
Trochę jeszcze z nieufnością spoglądam na ten wybuch wiosny, ale liczę, że tym razem nie nastąpi już jej gwałtowny odwrót. Tegoroczna zima mnie zmasakrowała. Trochę jeszcze nie mogę uwierzyć w to, że jest jasno do 20:00, że mogę pojechać rowerem na basen i wrócić bez zapalenia zatok i przymarznięcia włosów do głowy, że o 22:30 minęłam człowieka jadącego rowerem w koszulce z krótkim rękawkiem i że mogę wytłukiwać ten wpis na klawiaturze kompa, leżąc sobie na słońcu w ogródku i słuchając świergotu ptaków.
Po raz kolejny myślę sobie, że chyba warto było przetrwać. Może jeszcze najlepsze przede mną?

Uważaj o czym śnisz
Byliśmy wczoraj w Gdańsku na otwarciu nowego sklepu dre rowery. Organizator na stronie wydarzenia napisał, że będzie grać na żywo orkiestra dęta. Dwa dni temu połączyłam to z faktem, że następnego dnia w Gdańsku koncert gra L.U.C. – co prawda nie z orkiestrą REBELBABEL, a z Laboratorium Pieśni… Wyśmiałam się wtedy za własne przeczucie, ale wczoraj, szukając pod sklepem miejsca do zaparkowania, wpadliśmy prosto na… rozgrzewającą się orkiestrę REBELBABEL pod kierownictwem samego L.U.C.a. SAY WHAAAT???? Słowa, jakimi przywitałam ich zza otwartej szyby samochodu nie były parlamentarne ani nawet kulturalne, ale usprawiedliwiam je emocjami – które zresztą chyba nie zeszły ze mnie do teraz. Najpierw wryło mnie w ziemię, potem odleciałam w kosmos, następnie obrałam za życiową misję dorwania artysty w celu powiedzenia mu że jest super ziomem, a potem go wreszcie dorwałam i nie jestem pewna, czy rzekłam cokolwiek zrozumiałego. Tak czy inaczej, powiedzieć że zrobiło mi to dzień to zdecydowanie mało. Wiem że to będzie wracać i towarzyszyć tak, jak towarzyszy mi ta nuta na wielu trudnych i pięknych treningach.  O tym akurat zdołałam go poinformować 🙂

Tak więc: dobrego dnia wszystkim.