Bieg Europejski w Gdyni 2017 i podsumowanie tygodnia

 

asia

W marcu tego roku trenowało mi się chyba najlepiej w życiu. Wszystko szło jak po sznureczku. Przed rozpoczęciem trzytygodniowego mikrocyklu z szybszym bieganiem postanowiłam sobie wystartować w biegu na 5 km. Wyjątkowo dobrze mi się wtedy biegało i choć bazowałam głównie na rozbieganiach, chciałam się przekonać, ile jestem z siebie w stanie wykrzesać w takim okresie. Nabiegałam 19:53, co było naprawdę dobrą prognozą na kolejne tygodnie.

Sielanka trwała do początku kwietnia. Pod koniec pierwszego tygodnia kwietnia wysypałam się z planowanego startu na 5 km, gdzie byłam praktycznie pewna, że zrobienie życiówki jest formalnością. Zamiast wyścigu miałam weekend z czosnkiem i aspiryną. Choć po kilku dniach zamulania czułam się właściwie w porządku, to niestety ostatecznie skończyło się na antybiotyku. Potem wystartowałam w duathlonie w Przywidzu, gdzie było zupełnie dobrze i fajnie (chociaż waty się nie zgadzały 🙂 nie mogę sobie tych watów wybaczyć!). W kolejny weekend miałam wystartować w aquathlonie w Rumi i… wycofałam się w ostatniej chwili – zamiast na wyścig, pojechałam do laboratorium zrobić wymaz z zatok, które znowu zaczęły dawać sygnały alarmowe. Śmieszne jednak jest to, że posiew wyszedł ujemny, co oznacza, że być może moje strasznie kijowe samopoczucie wcale nie wynikało z chorujących zatok. W każdym razie w sobotę moim jedynym treningiem było 8 km biegu z krótkimi przebieżkami i trochę ćwiczeń ogólnorozwojowych, a potem mnie ścięło, zezgonowało i rozbiło praktycznie na cały dzień, i to wcale nie zmęczeniem, tylko uczuciem obezwładniającego wszystkomijednyzmu. Za to w niedzielę po południu wróciło mi życie i na uratowanie dnia zrobiłam sobie nawet krótki, 6-kilometrowy bieżek, który zrobił mi jeszcze większego mindfucka, bo było zwyczajnie w porządku, a tego się nie spodziewałam.

Maj rozpoczął się wypuszczeniem szosówki w plener. NAJLEPIEJ. Plus miliard do samopoczucia i życiowej satysfakcji, po czym po dniu konia… przyszedł dzień słonia. Niby wszystko w porządeczku, a jednak pojechałam robić bieg z przyspieszeniami od 200 do 800 metrów i… mogiła. Już nie pamiętam, kiedy robiłam tak wolne i ślamazarne przyspieszenia (przebieżki po 4:00, WTF?! :D). Miało być rytmicznie i ładnie, zamiast tego każda kończyna biegła w inną stronę. Nogi absolutnie skasowane, obolałe, sztywne. Następnego dnia jazda na szosie w grupie i znowu kocham życie – i to po stokroć. Nie miałam zbyt wiele okazji w życiu, żeby pojeździć na rowerze z ludźmi, więc bawiłam się przefantastycznie. Przy okazji zrobiłam niechcąco niezły interwalik, bo postanowiłam dogonić grupę, która gdzieś tam w międzyczasie uciekła. Po raz kolejny stwierdzam, że jazda indywidualna na czas to moje życiowe przeznaczenie i jedna z największych życiowych radości 😉 Zejdźmy jednak na ziemię. W czwartek po ponad miesiącu nieobecności wrócił na basen główny trener. Akurat byłam po jednej z dłuższych przerw w pływaniu, jakie pamiętam, tzn. nie pływałam pięć dni. Zwykle po tym czasie czuję się jak bela styropianu wrzucona do basenu. Tym razem nie miałam okazji zbytnio się nad tym zastanawiać, bo ruszyliśmy ostro z robotą. To znaczy pływacy zrobili może żwawsze rozpływanie, a ja prawie wyplułam serce i płuca, bo popłynięcie zmiennym i na nogach w ich limitach to dla mnie już walka o życie (ale jaka rozweselająca!). Niedługo po tym treningu pojechałam do dentysty na czwartą, ostatnią część hardkoru pod wezwaniem “ratujmy ząb który złamał się absurdalnie głęboko”, a zaraz potem zamierzałam zrobić 16 km rozbiegania. Normalnie pojechałabym w tym celu na Pas Nadmorski, żeby pobiec 8 km w jedną stronę i 8 w drugą, ale tym razem byłam tak zmęczona, obolała i zamulona, że tylko jakiś nowy bodziec mógł mnie uratować. Wymyśliłam więc, że zostawię samochód pod dentystą i pobiegnę sobie przez Wrzeszcz, Nowy Port, Brzeźno, Przymorze i Zaspę – trochę nad morzem, trochę po mieście. Nie wiem dlaczego sądziłam, że dzięki temu trochę uspokoję tempo, które na rozbieganiach wychodzi mi dość żwawe (może nawet trochę za bardzo, ale tętno jest ok, więc nie walczę z tym specjalnie). Po pierwszych 3 kilometrach pojawiło się znane już uczucie hardkorowo bolących nóg. Na kolejnych kilometrach ewoluowało kolejno w nogi z waty, ołowiu, żelaza i nogi należące chyba do innego człowieka. Ogólnie – ZNOWU droga krzyżowa. Wróciłam do domu i umówiłam się na już drugi w tym tygodniu masaż, który za każdym razem był jednakowym hardkorem. W piątek pływanie, bez biegania i roweru, żeby dać nogom szansę. Szczerze mówiąc czułam się tego dnia koszmarnie. Podjęłam intensywne kroki w kierunku naprawy sytuacji, to znaczy jednego dnia zaliczyłam masaż, saunę i superdługą drzemkę. Nogi się nie ogarnęły – wyszłam w sobotę na krótkie rozbieganie 6 km z kilkoma przebieżkami i czułam się po nim jakbym zrobiła 20 kilometrów interwałów. Niewspółmierny hardkor. Podjęliśmy z Wojtkiem decyzję, że na jakieś 80-90% nie będę biec w niedzielę w zawodach w Gdyni (dzięki czemu mogłam na spokojnie oszamać na obiad rybę-gigant z kilogramem surówek w North Fishu), bo oboje wiemy, że choćby odpadła mi noga, to raczej nie zejdę z trasy, a to trochę głupia sytuacja w zawodach treningowych. Miałam jednak do wyboru biec na dychę w Gdyni albo robić bieg progowy 2×4 kilometry na pętli Reja. Bardzo lubię pętlę Reja, ale wykonałam prostą kalkulację i wyszło mi z niej, że jeśli świadomie i dobrowolnie wybiorę samotny trening w podobnych tempach zamiast Biegu Europejskiego, to znaczy mocnego treningu pobiegniętego wśród ludzi na nowej trasie, to będę naprawdę frajerką. Przez cały dzień wmawiałam sobie, że moje łydki i dwójki dochodzą do siebie, a przede wszystkim, że nie można być taką lebiodą, żeby ciągle się wycofywać ze startów, zwłaszcza takich, które mają być mocnym bodźcem treningowym, a nie bezkompromisową walką o życiówkę. W końcu co się stanie, jeśli pójdzie mi naprawdę tragicznie? No chyba raczej nic. Przecież żaden z wielkich koncernów nie wycofa się ze sponsorowania mojej kariery sportowej (:-)). Ja też jakoś udźwignę ten krzyż, zagłuszę go kolejnym startem. Aby podjąć ostateczną decyzję, dziś z samego rana poszłam na DWA kilometry biegu 🙂 Czułam się po nich jakbym przebiegła z osiem, ale nie było gorzej niż wczoraj, więc YOLO. Nie ma co być pierdołą.

O JAK TEN START BYŁ MI POTRZEBNY!!!!
Podobno nawet najgorsze zawody są cenniejsze niż najlepszy trening. Te zdecydowanie nie były najgorsze, o czym zaraz, choć uśmiechnęłam się pod nosem, bo dzisiejszy wynik 40:03 jest jednym z gorszych na tym dystansie 🙂 Gdzie jest haczyk? To był mój piąty start na 10 kilometrów. Pierwszy był w lesie w maju 2011 roku (czyli po trzech miesiącach biegania), gdzie pobiegłam 44:51. Trzy tygodnie później 42:17 w Warszawie, potem 39:59 na początku grudnia i 39:38 w biegu w sylwestra. A potem przez dwa lata nie biegałam w ogóle, co jest zresztą oddzielną, długą historią. W każdym razie dzisiejszy start miał dwa podstawowe cele: rozprawienie się z treningiem pod tytułem “40 minut biegu ciągłego”, który ze średnio znanych mi przyczyn położył mnie na łopatki kilka tygodni temu (po sześciu kilometrach w bardzo dobrym tempie nastąpiła bomba tysiąclecia). Drugi: przełamać ogólną beznadziejność i nijakość. Teraz, kiedy piszę podsumowanie tego tygodnia, wcale mi się nie wydaje, żeby wybrzmiewało z tego wszystkiego jakieś specjalnie kiepskie samopoczucie, ale faktycznie było jakoś słabo. No i waga startowa mi niespodziewanie odjechała (nienawidzę świąt. Oraz treningu siłowego. Oraz wszystkich swoich nieokrzesanych demonów), a było już tak bliiiiskoooo… Dzisiaj więc biegłam jako 1. hipopotam; 2. mentalna pierdoła która bombi z powodu że albowiem bo; 3. Werter z całym swoim werteryzmem; 4. człowiek o drewnianych i wbijających się w dupsko nogach. Pełen serwis. Zakładaliśmy, że mam zacząć ten bieg tempem 4:00 i potem ewentualnie zwalniać tyle, ile będę w stanie utrzymać, jednak zasadniczo miałam biec na tętno. W założenia tętna trafiłam idealnie, a średnie tempo wyszło ostatecznie tak, że nikt się nie musi poznać, że jednak zwalniałam 😉 Tak naprawdę jak tylko zaczęło się bieganie pod górkę, moje giry postanowiły, że mogę sobie biec dalej, ale bez nich, a one sobie pójdą na kawę. Łydka i dwójka zaczęły się licytować, która się pierwsza urwie. Nie jestem najlepsza z matematyki (lolololololololol no w rzeczy samej), więc jak zaczęłam obliczać swoją stratę do wyniku 40:00, to byłam pewna, że nie ma już czego zbierać. Wynik na mecie 40:03 mógł więc zaskoczyć mnie tylko pozytywnie. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że na takim zmasakrowaniu mogę pobiec dychę ciągłego w tym tempie. Za tydzień postaram się zmierzyć się z piątką na parkrunie, mam nadzieję, że jest szansa na pęknięcie 19 minut, choć to znowu będą tempa, których dawno nie ruszałam. W każdym razie jestem trochę podbudowana… choć oczywiście jest niedosyt, ale czy on kiedykolwiek zniknie? Jeszcze wczoraj napisałam Wojtkowi na fejsie, że jeśli pobiegnę dziś w 40 minut, to uznam to za cud – dzisiaj pobiegłam w 40:03 (nie oszukujmy się, to to samo), a jednak nie czuję się jakbym rozwaliła system. Nie wiem czy wieczne samoniezadowolenie jest bardziej pozytywne czy bardziej destrukcyjne, no ale trza z tym chyba żyć. Co jest jednak dla mnie najważniejsze i najcenniejsze to samopoczucie podczas tego biegu, to znaczy fakt, że nie poskładała mnie dusząca kolka, która tak często towarzyszyła mi na treningach i na zawodach. Wygląda na to, że uporałam się z najgorszym i najbardziej hamującym mnie problemem. Teraz już wszystko jest w moich rękach, to znaczy nogach, ale droga wreszcie jest otwarta.