Wszyscy jesteśmy tak bardzo tacy sami

Obserwuję, analizuję, przeżywam. Ale zupełnie nie tak jak kiedyś. Gdzie te wybuchy ekstatycznej radości, gdzie to przejmowanie się najróżniejszymi sprawami, gdzie te plany i marzenia? Jezu, a więc TAK wygląda dorosłość, stan, w którym mam wpływ na tyle zmiennych, w których po części sama kształtuję swoją rzeczywistość, kiedy mogę o sobie decydować, wybierać jak chcę żyć, co robić, czym się zajmować? Nie tak to sobie wyobrażałam. Albo właśnie dokładnie tak, tylko wobec tego nie rozumiem, dlaczego w tym wszystkim nie ma tego najważniejszego elementu: równowagi i spełnienia. Gdybym teraz mogła zmienić dowolnie wiele elementów w moim życiu, przemodelować coś od podstaw, okazałoby się, że nie mam wielkiego pola do manewru – jestem w nawet fantastycznym położeniu. Naprawdę fantastycznym. Kurwa.
 
Tak strasznie gorzkniejemy na starość. Tak strasznie gorzkniejemy na dorosłość.
Przestajemy się do siebie odzywać, kiedy jedno przestaje być drugiemu potrzebne. Pytamy “co słychać”, choć zupełnie nie interesuje nas to, z czym boryka się drugi człowiek i czy jakoś możemy mu się przydać. Każdy z nas może być tak strasznie sam w tak strasznie wielkim tłumie. Jestem wyprana z możliwości wyrażenia wprost tego, co myślę i czuję. W moim mózgu dzieje się coś, co można sobie zwizualizować, zaglądając za biurko komputerowe. Miliony poplątanych kabli, których nawet nie próbujesz rozplątać, bo wiesz, że to trudna i niewdzięczna praca. Dopóki któregoś z kabli nie musisz wymienić, trwasz w tym stanie.
 
Funkcjonujemy w czasach, w których trzeba być zawsze uśmiechniętym, doskonale zorganizowanym, idealnie produktywnym. Nigdy nie popełniać błędów. Dzielić się z otoczeniem tylko dobrymi emocjami. Wmawiać sobie, że “nie wolno mi się poddać/martwić/złościć”. Bo coś tam, bo ktoś tam, bo nie wypada, bo powinno się inaczej. Wchodzimy na portale społecznościowe i widzimy tłum szczęśliwych, absurdalnie zadowolonych z życia ludzi, którym wszystko się udaje. I samobiczujemy się tym, że u nas nie jest tak kolorowo. Ale tego nie pokażemy nikomu, bo coś tam, bo ktoś tam i bo nie wypada. “I’m fine”, odpowiemy, nawet jeśli wcale w to nie wierzymy, nawet jeśli jest koszmarnie daleko od fine. Jeśli powiemy prawdę, to kto wie co się stanie? Na pewno nic dobrego. Może skończy się świat, może Ziemia zacznie kręcić się w drugą stronę albo nastąpi noc polarna, może ludzie się od nas odsuną, skoro jesteśmy tacy nienormalni, a oni są tacy normalni? Nie chcemy robić nikomu problemu. Nie chcemy stać się problemem. Nie mamy pojęcia, że dopóki tak myślimy, jesteśmy zajebiście wielkim problemem. Nie damy zbyt wiele od siebie, funkcjonując jak przerażony jeż zwinięty w ciasną kulkę.
 
Wyobrażamy sobie życie innych ludzi, zapominając o tym, że wiemy naprawdę niewiele. Zanim wpadniemy w panikę, przypomnijmy sobie, że – i my, i inni – pokazujemy światu tylko to, co chcemy pokazać. I to nie dotyczy tylko fejsbuka, choć właśnie tam dostrzegamy to najdobitniej. Dowiadujemy się nagle, że Robin Williams popełnił samobójstwo po wielu latach chorowania na depresję i myślimy: no shit, man, to chyba jakiś ponury żart. Potem rozglądamy się wokół siebie i następują kolejne zaskoczenia, jedno po drugim, co raz to większe. Dowiadujemy się, że pozory mylą, że nic nie jest takie, jak nam się wydaje. Wszystko można ukryć. Czasem to bardzo dużo kosztuje, ale nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo wszystko.
 
A w głębi duszy marzę sobie o rzeczach, które już nigdy się nie zdarzą. W snach tworzę równoległą rzeczywistość. Śnię o tym, co się dzieje w mojej głowie. Wciąż bardziej spłyca mi się życie. Chciałabym się jeszcze z czegoś ucieszyć – tak naprawdę, w pełni, bez reszty. Ale do każdego uniesienia szybko przechodzę do porządku dziennego, przepuszczam je przez rozum i mielę realizmem. I już po wszystkim.
 
Przyzwyczajamy się do swojej rzeczywistości i oglądamy świat ze swojej perspektywy. Choćbyśmy posiedli połowę wiedzy świata, ta nasza perspektywa zawsze będzie uboga. Z każdym dniem coraz dobitniej odkrywam, że w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy bardzo podobni. Coraz mniej sygnałów mi potrzeba, żeby już się nie domyślać, ale wiedzieć, choć zawsze na początku pojawia się myśl: “Niemożliwe, ja o tobie myślałam zupełnie inaczej”. Pewnie każdy miał w swoim życiu okres, w którym sądził, że ze swoim odczuciem, nastrojem, problemem jest sam na świecie. Jest absolutnie niestandardowy i unikalny, do tego stopnia, że nikt nie będzie w stanie mu pomóc ani nawet go zrozumieć. Czujemy się niezrozumiani, wyalienowani, pozostawieni sami sobie na tym wielkim świecie. Pewnie – każdy z nas jest trochę inny, inaczej reaguje, trochę płycej lub głębiej odbiera niektóre doświadczenia, wyznaje różne wartości. Ale gdzieś głęboko w strukturze jesteśmy do siebie wszyscy podobni.
 
Pewnie każdy z nas czasem wyobraża sobie, jakby chciał, aby wyglądało jego życie czy choćby rutynowy plan dnia. Co by robił, jak wyglądał, czym się zajmował. Kłopot pojawia się wtedy, gdy docierasz do momentu, w którym wszystko jest już jak ze snu; nie ma żadnego marginesu błędu, nie ma pola do poprawy – i uświadamiasz sobie, że jest świetnie, tylko że jesteś tym śmiertelnie zmęczony, a przy okazji i tak się zastanawiasz, czy by się jednak nie zabić.
 
Boleśnie mi to uświadamia, że największy, najpewniejszy fundament mojego życia jest w istocie kruchy jak szkło. Wszystko może runąć dosłownie w sekundę, zostawiając mnie niespełnioną, zawiedzioną i sfrustrowaną. A ja na ten fundament składam wszystko, na nim buduję całą swoją rzeczywistość. Czy słusznie? Nie mam nic w zamian. 
Osiągnęłam nowy level – wyrzuty sumienia z powodu wyrzutów sumienia. Jest mi źle, że zamiast zająć się poważnymi problemami – rozkminiam, że jest mi źle. Przeraża mnie to, że pewne rzeczy się już skończyły. Było i nie ma. Boję się, że spoglądając w przeszłość oglądam najlepsze lata swojego życia.
 
Może warto czasem być dla siebie trochę bardziej człowiekiem. Nie zakładać, że druga osoba nie ma dla nas czasu, ochoty ani zrozumienia. Sama bardzo chciałabym w to wierzyć, bo może wtedy w krytycznych momentach nie znikałabym z internetów pod pretekstem “ależ mam ostatnio dużo pracy”, nie ukrywałabym się pod maską heheszek, a zamiast tego byłabym w stanie cokolwiek, komukolwiek…
 
Takich rzeczy jak fragmenty wyróżnione kursywą nie publikuje się raczej w czasie rzeczywistym, więc łatwo się domyślić, że patrzę na to już z pewnej perspektywy czasu. Zasypiając czuję zwykle wdzięczność, że za mną kolejny dobry dzień. I że nazajutrz mogę znowu pomartwić się o to, gdzie zrobię kolejny trening albo czy interwały wyjdą mi tak jak sobie to zaplanowałam. Daj mi Boże tę cudowną możliwość pochylania się nad takimi problemami. I dziękuję Ci też Boże, czy jakakolwiek inna siło wyższa, Karmo, Rzeczywistości, czy cokolwiek tam istnieje, że tak łatwo werbalizują mi się zawsze myśli. Coraz częściej myślę, że skoro każde doświadczenie uczy i wzbogaca, to warto przekazywać je dalej, może przypadkiem albo nie-przypadkiem komuś to kiedyś otworzy oczy, upomni albo mu pomoże. Bądźmy dla siebie ludźmi, bo warto. Jeśli chcesz zamienić parę słów albo więcej niż parę, to przecież wiesz gdzie mnie szukać.

Możliwość komentowania została wyłączona.