Możemy spać w pańskiej szopie?

Jak pewnie każdy zwariowany polonista, należę do tej grupy osób, której najłatwiej, najsprawniej i najzgrabniej werbalizuje się myśli na piśmie. Odpada przy tym ryzyko, że palnę coś wyjątkowo głupiego, z czego będę musiała się potem gęsto tłumaczyć. Niestety świat słowa pisanego – przez to, że pozwala na tak wysublimowany dobór treści, zastanowienie się nad każdym słowem – jest tą rzeczywistością, w której jeszcze łatwiej jest się zgubić.

Pewien bodziec spowodował, że ostatecznie przekonałam się do ewakuacji z Facebooka. I znowu piszę “pewien bodziec”, zamiast napisać normalnie o co chodzi, tak już jednak musi pozostać. Znów mam okazję starannie wybrać, co dobrze będzie napisać, a co lepiej zachować dla siebie. A więc od dłuższego czasu (a może od zawsze?) moje pisanie – również tutaj – przypomina górę lodową. Tu, na publicznej stronie, widać jej wierzchołek, a pod nią – czyli w szufladzie – jest jebutne górsko. Może kiedyś, jeśli przyszłość ułoży się po mojej myśli, powstanie z tego coś dobrego.

Facebook, podobnie jak Instagram i inne platformy komunikacji, nawet w dużej części ten blog, to wszystko są platformy fałszywej autoprezentacji. Piszę, publikuję i pokazuję tylko tyle, ile chcę pokazać, a raczej: ile wydaje mi się, że nie będzie za wiele. Przyznaję, że zmęczyło mnie to. Już za dobrze poznałam to uczucie, kiedy ma się na liście znajomych osiemset osób i ani jednej, do której można się odezwać. Zmęczyło mnie kreowanie kolorowej rzeczywistości, kiedy dogłębnie czuję, że wszystko jest zajebiście czarno-białe. Proszę mnie nie zrozumieć źle. Nie ma i nigdy nie będzie tu fikcji literackiej ani przekształcania rzeczywistości (może dlatego jest tu w ogóle niewiele treści). Po prostu nauczyłam się już przez wiele lat, że najlepszą odpowiedzią na pytanie “co tam?” jest odpowiedź “spoko”, “ok” albo “po staremu”, bez męczącego dla obu stron wchodzenia w szczegóły.

Platformy fałszywej autoprezentacji okropnie spłycają relacje. Ile razy, pytając “co tam”, chcemy naprawdę przyjrzeć się radościom i troskom drugiego człowieka, a ile zagajamy z grzeczności (bo wypada się raz na jakiś czas odezwać) albo dlatego, że w istocie mamy jakiś konkretny interes? Idąc dalej – jak często chcemy na to odpowiadać? Ile razy wklejamy wesołą foteczkę, pokazując całemu światu, jak bardzo jest fajnie, a jednocześnie doskonale wiemy, że to jest ten jeden, jedyny procent wesołości wokół nas?
W dorosłym życiu często okazuje się, że wszystko zmieniło się nie wiadomo kiedy. Przestajemy mieć czas na to, żeby starać się o jakiekolwiek bezinteresowne relacje. Nie mamy czasu dla nikogo poza najbliższą rodziną albo garstką przyjaciół. Tak strasznie gorzkniejemy na starość, tak strasznie gorzkniejemy na dorosłość. Przestajemy się do siebie odzywać, kiedy jedno przestaje być drugiemu potrzebne. Każdy z nas może być tak strasznie sam w tak strasznie wielkim tłumie, aż stopniowo, powoli wypierze się z możliwości wyrażenia wprost tego, co myśli i czuje.

Ruszyliśmy do Inverness przy pięknej pogodzie. Wyjechaliśmy stamtąd wieczorem, kierując się do Drummochter, żeby gdzieś tam się rozbić i przenocować. Nie wiadomo kiedy i skąd rozpętała się straszliwa burza, wszędzie wokół nas zrobiło się bagno. Do tego zaczęło się ściemniać, więc Paul zasugerował, że powinniśmy zatrzymać się na jakiejś farmie. Jak tylko dojrzeliśmy światło w oddali po naszej lewej stronie, skręciliśmy i kierowaliśmy się prosto na nie. Paul zaproponował, że to ja powinienem o to zapytać, w końcu ja byłem Szkotem. Dojechaliśmy do spływającego deszczem podwórza. Gdy z domu wyszedł mężczyzna, zacząłem swoją nieudolną przemowę: “Przepraszam, yyy, bardzo przepraszamy za kłopot, ale, no wie pan, eee, może zna pan jakieś miejsce w pobliżu, w którym moglibyśmy przenocować?”. Zanim skończyłem swoją “nie jestem godzien” przemowę, do akcji wkroczył Paul. Ze swoim kalifornijskim akcentem, bez żadnej żenady i na cały głos, zapytał: “Możemy spać w pańskiej szopie?”.
Byłem autentycznie zszokowany jego bezpośredniością. Mężczyzna odpowiedział: “Pewnie – chodźcie ze mną”. Zabrał ze stodoły kilka swoich owiec, żeby zrobić nam miejsce, a jego żona przyszła z kocami. Robiąc nam posłanie powiedziała, że przyniesie tu zaraz kolację; a ja, zanim nawet się zorientowałem, zacząłem już się kajać: “Nie nie, dziękujemy bardzo, naprawdę nie trzeba”. Na szczęście Paul znowu zainterweniował w samą porę: “To bardzo miłe z pani strony!”.
Graeme Obree, “The Flying Scotsman”, wolne tłumaczenie

Możliwość komentowania została wyłączona.